Jacek Michał

sobota, 6 grudnia 2008

Nie ignorujmy Blumsztajna

Do powyższej konkluzji doszedłem po przecztaniu wpisu Kataryny “Leming zrobiony w śmiecia”. Od razu wyjaśniam, że zgadzam się z prawie wszystkimi tezami zawartymi w tekście doskonałej blogerki. Dlaczego więc doceniam Blumsztajna? Proste. Za jego determinację i otwartość, wręcz prostolinijność, w pisaniu rzeczy złych, obraźliwych i tragicznie głupich w obronie interesów i poglądów swojego środowiska.

Kataryna przypomina wypowiedź Blumsztajna odradzającego Warzesze i Semce komentowaniem „wybryków Gazety Wyborczej” w Fakcie. Blogerka sugeruje, że to rada chybiona, bo poziom publicystyki Warzechy jest znacznie wyższy od tego w twórczości Blumsztajna. Trudno mi się zgodzić z tą tezą.

Warzecha i jemu podobni twierdzą, że siędzą na płocie beztronności i z jego wysokości widzą rzeczy lepiej i wyraźniej. I dlatego tylko ich osądy są trafne i obiektywne. Taka jest teoria warzechoidalnych argumentów, które życie weryfikuje do oportunistycznego relatywizmu zakrapianego sosem indywidualnych politycznych animozji z grzybkami trywialnego konformizmu.

W latach 2005-2007 warzechoidzi byli bezkompromisowo krytyczni wobec ówczesnej władzy. Po zwycięstwie PO, doszło do spektakularnej zmiany ich postawy. Zaczęli nawoływać do ograniczenia agresji w dyskursie politycznym. Apel ten świetnie wpisywał się w koncepcję „polityki miłości” rządu Tuska, która później zaowocowała aferą laptpową i przekrętem dorszowym, suma summarum na circa 2000 PLN. Media żyły tymi aferami przez parę miesięcy pomimo oczywistego braku szkodliwości zarzucanych czynów.

Wyrugowanie dziennikarskiej agresji początkowo objawiało się absoultnym brakiem krytyki obecnego rządu. Prawdopodobnie było to wynikiem poprzednich przyzwyczajeń - nie można nauczyć starego psa nowych sztuczek, mówi angielskie powiedzenie - gdyż PiSowi i jego zwolennikom dostawało się jak za starych kaczystowskich czasów. Później, z upływem czasu, gdy coraz trudniej było kłamać, że rząd PO czyni dobrze, wypłynęły nieśmiałe krytyki spod warzechoidowych piór. Ale zawsze stonowane i oparte na formule – „Faktem jest, że Tusk siorbie przy obiedzie, ale prawdą jest też, że w tym czasie Kaczyński chodzi zasmarkany”. Jakby nie było oczywistych prawd i pryncypiów. Jakby wszystko było szare. Żeby tylko nie wskazać jednoznacznie na winnego. Żeby tylko było po równo. Żeby się nie wychylić.

Dlatego doceniam Blumsztajna za stałość i jasność poglądów. Jego publicystyka stwarza wyraźny podział na „My i Oni”. Ktoś może również cenić publicystów Gazety Wyborczej za odwagę pisania wbrew zdrowemu rozsądkowi i szydzenia z uczuć wszechobecnych w społeczeństwie. Mnie jednak nie pasuje brawura tej zabawy w prostackie drażnienie narodowego misia. Może jest w tym jakiś wyższy cel, ale wiemy z historii, że czasami pomimo użycia całej masy hamulcowych „Bolków”, rzeczy wymykają się spoza kontroli, i przybierają wymiar tragedii. Niech więc pan Blumsztajn i jego środowisko pójdą lepiej drażnić Papuasów. Nie dlatego bym źle życzył lub gardził ludźmi o czarnej skórze. Nie. Po prostu mieszkają daleko od Polski. Jak u nich coś pierdyknie to jest cień szansy, że moja ojczyzna na tym nie ucierpi.

http://kataryna.salon24.pl/105220,index.html

Powrót złomiarzy


Podobno wracają z “emigracji” nasi rodacy, którzy pobieżeli za chlebem do Anglii, Irlandii, Hiszpanii i gdzieś tam jeszcze w dalekim świecie. Przyczyna? Kryzys na Zachodzie odbija się negatywnie na ilości zmywaków, głównym miejscu zatrudnienia polskich emigrantów. W konsekwencji, wielu z nich decyduje się na powrót do kraju przodków. Spaliła na panewce akcja gazety Adama Michnika, w której parę lat temu mocno propagowano emigrację zarobkową wśród młodych czytelników.

Nic nie wskazuje, żeby obecna re-imigracja była wynikiem rządowych prób przekształcenia Polski w drugą Irlandię. Po prawdzie, w momencie gdy ostatnio Irlandia jako pierwszy kraj w Europie wkroczyła w recesję, Donald Tusk pewnie sobie uzmysłowił, że jego wyborcze obiecanki zamienienia Polski w Zieloną Wyspę brzmią teraz raczej złowieszczo. Premier na swoje usprawiedliwienie, może jedynie powiedzieć, że ta irlandzka recesja to dopust za odrzucenie Traktatu Lizbońskiego przez młodych i doskonale wykształconych Irlandczyków.
W Polsce natomiast, według sondaży, unifikacja starego kontynentu przeszłaby bez pudła. Młodzi, wykształceni Polacy zagłosowaliby za zjednoczoną Europą, nie bacząc na wyniki głosowania Francuzów, Holendrów i Irlandczyków, którzy wcześniej takowy pomysł zdecydowanie odrzucili. Dziwne to, bo w naszym kraju jest nadal silny kompleks niższości wobec Zachodu. We Francji, Holandii i Irlandii wszystko jest lepsze, trwalsze, piękniejsze i mądrzejsze - myśli wielu młodych i starszych Polaków. Powinni więc nasi zauroczeni Zachodem rodacy zagłosować na wzór swoich idoli. Tak jednak by się nie stało. Dlaczego?

Ostatnio, OECD – szanowna i szanowana organizacja - doniosła, że w Polsce jest multum studentów i świeżo upieczonych absolwentów wyższych uczelni, ale poziom ich wiedzy jest na poziomie mizerii nieznanej w innych krajach uprzemysłowionych. Innymi słowy, produkujemy hordy niedouczonych wykształciuchów. Może w tym leży przyczyna odmiennego podejścia do koncepcji zjednoczenej Europy. Perkale i paciorki obietnic europejskich biurokratów nie są w stanie kupić serc i umysłów młodych wykształconych Irlandczyków. Z kolei dla młodych i znacznie skromniej wyedukowanych Polaków, eurokraci są niczymi herosi na białych wierzchowcach, mający przynieść wolność i swobodę do ciemnogrodu ich niedokształconych umysłów. Nie na darmo Staszic kiedyś powiedział: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży wychowanie”.

Oczywiście nie sam student odpowiada za poziom swojej edukacji. Główną rolę odgrywają tutaj nauczyciele akademiccy. Trudno po nich oczekiwać cudów. Spora ich część wywodzi się z czasów komunizmu, kiedy to o promocji nie decydowała wiedza, ale przynależność partyjna lub rekomendacje SB. Ci spolegliwi ludzie bez moralnego kręgosłupa zajmują obecnie wysokie stanowiska w akademickiej hierarchii.

Szokować mogą słowa młodego, 30-letniego asystenta, który z przekonaniem o swojej racji, mówi: „Gdybym żył za komuny to też bym współpracował z SB, jeżeli bylaby to droga do zagranicznych wyjazdów na konferencje i stypendia”. Ale trzeba tego młodego człowieka zrozumieć. Jest przecież niedouczonym wychowankiem niedouczonego mistrza – sprawnego donosiciela i bezwzględnego karierowicza. Nasz młody asystent nie ma bladego pojęcia co to są wiedza i pryncypia etyczne. Jego szef nigdy mu nie wspomniał o tych „banialukach”. Nic więc dziwnego, że młoda skorupka nasiąka wszechobecnym intelektualnym zbukiem. Oprócz uczelni, pełno go przecież w prasie, radiu i telewizji. Zbutwiałe, puste autorytety propagują zbuctwo i go bronią, bo same się z niego wywodzą, bo to ich rodowód, bo zły to ptak co własne gniazdo kala. I tak kółko się zamyka – młody człowiek wyrasta w przeświadzeniu doskonałości swoich poglądów i umiejętności, które de facto są bezmyślną repliką myśli i nieudolności jego idoli - mistrzów nauk niedouczynych. Czy można więc się dziwić, że zagranicą, w wieku komputerów, zmywak to podstawowe narzędzie wykształconego w kraju Polaka?

Rok temu Donald Tusk namawiał „młodych i wykształconych” do głosowania na swoją partię. Obiecywał stworzenie w Polsce warunków – potocznie zwanych Irlandią-bis – mających ułatwić powrót do kraju tych wszystkich, którym zmywanie garów na obczyźnie już się znudziło. Jednakże parę dni temu, w trakcie wizyty w Londynie, coś się Premierowi odmieniło i ogłosił emigrantom: „Nie namawiam do powrotu”. A po chwili dodał: „Żyjemy w wolnej Europie. (...) Będę spotykał się z wolnymi ludźmi, którzy sami podejmują wybory życiowe.” Czyżby w Polsce było tak źle, że Premiera nie stać na kurtuazyjną nawet zachętę do wracania na ojczyzny łono? Czyżby powracających, w najlepszym wypadku, czekała praca złomiarzy lub, co gorsze, zajęcie śmietnikowych grzebaczy – zawód, który stracił wielce na popularności w 2005 roku po zwycięstwie obciachowych Kaczorów.

http://blog.rp.pl/gabryel/2008/11/18/dlaczego-cudzoziemcy-nie-chca-u-nas-studiowac/

http://www.rp.pl/artykul/2,224125_Tusk_w_Londynie__Nie_namawiam_do_powrotu.html

piątek, 24 października 2008

Uroki globalizacji

Złotówka i polska giełda tracą na wartości. Przyczyna? Zagraniczni inwestorzy wysprzedają polskie pakiety i walutę - pozbywają się ryzykownych papierów w krajach młodych ekonomii - twierdzą komercjalni analitycy. Ale to tylko częściowa prawda.

W czasach finansowego kryzysu, gdy kredyt jest drogi i trudno osiągalny, inwestorzy z długami nie mogą ich dłużej spłacać z nowozaciągniętych pożyczek. Muszą upłynnić swoje zasoby. Sprzedają więc wszystko. Między innymi złotówkę, której wartość na przestrzeni ostatnich paru miesięcy skoczyła o kilkadziesiąt procent. Teraz jest więc dobry czas by skasować zyski i uspokoić dłużników.

Powyższy proces nie ogranicza się do Polski, ma wymiar globalny. Większość dłużników pobiera zapłatę w walucie długu - amerykańskich dolarach. Stąd wzrost notowań „zielonego”. Ten wzrost wartości dolara będzie gwoździem do trumny amerykańskiej gospodarki, która w dużej mierze polega ostatnimi czasy na produkcji na eksport, napędzanej niską wartością amerykańskiej waluty.

Dlatego spokojnie można stwierdzić, że prawdziwy kryzys ekonomiczny w USA – największym światowym konsumencie dóbr wszelakich - dopiero się zaczyna. Trudno przewidzieć jego rozmiary, ale amerykańska konsumpcja drastycznie spadnie i będzie to miało negatywny efekt na gospodarki reszty świata. Kiedy kryzys przyjdzie do Polski? Pewnie z początkiem 2009 roku.

Przyczyny obecnego kryzysu przypominają te, które spowodowały kryzys w latach 20 ubiegłego stulecia – nadmiernie, niekontrolowane zadłużenie i brak państwowego nadzoru, pozwalającego zachłanności wziąć górę nad zdrowym rozsądkiem. Warunki obecnego fiaska są jednak odmienne od tego 80 lat temu. Wtedy lokomotywa produkcji przemysłowej - USA – była w centrum kryzysu. Obecna siła napędowa światowej ekonomii – Chiny i po części Indie – stoi na szczęście z boku zawirowań finansowych. Dlatego wielkość kryzysu określi stopień, w jakim wewnętrzne zapotrzebowanie będzie w stanie utrzymać aktywność gospodarczą Chin i Indii. Te dwa państwa spełnią rolę bufora.

Paradoksalnie, wszelkie złagodzenia obecnych zawirowań ekonomicznych będziemy de facto zawdzięczać myśli komunistycznej. Bez sekretarza Mao nie byłoby długoletniego odseparowania Chin od Zachodu. Z kolei Indie to wytwór bliskich kontaktów z ZSRR wynikających z niechęci wobec USA i Wielkiej Brytanii. Bez komunizmu te państwa byłyby z pewnością integralną częścią systemu na Wall Street. Nie byłoby ekonomicznych „zderzaków”. Byłoby beznadziejnie. Innymi słowy, jesteśmy świadkami gdy po raz pierwszy w historii internacjonalistyczna ideologia Marksa będzie miała realny pozytywny efekt. Potencjalnie, komunistyczne Chiny będą zbawcą kapitalizmu. No cóż, systemy oparte na materialiźmie zawsze będą sobie bliskie, bez względu na pochodzenie.

czwartek, 11 września 2008

Sojusze, ach sojusze


Przez Polskę nadal przetacza się krytyka ugodowej postawy Unii Europejskiej wobec udziału Rosji w konflikcie a Gruzją. Krytycy nie zważają na aktywną rolę Gruzinów, która wyklucza jednoznaczne obwinianie Moskwy za przebieg wydarzeń. Ignorują również fakt, że Europa właściwie nigdy nie była zaangażowana w ten konflikt. Dziwią się, że żądania usztywnienia postawy wobec Moskwy nie zawsze spotykają się z pozytywnym odzewem. Przykładowo, wszyscy greccy eurodeputowani wstrzymali się od głosu lub głosowali przeciwko ostatnio podjętej rezolucji w sprawie kaukazkiej.

Ciekawe, że krytycy Europy nie wykazują żadnego zainteresowania postawą USA i Izraela. Przecież te kraje te od lat inwestowały w Gruzję, dostarczały broni i czynnie wspierały rozbudowę gruzińskiej armii. Jeszcze kilka tygodni temu setki izraelskich i amerykańskich doradców wojskowych szkoliło Gruzinów w sztuce zabijania. Prezydent Saakaszwili zawsze wyrażał się bardzo ciepło o pomocy izraelskiej, a gruziński minister obrony – nota bene posiadacz izraelskiego paszportu – stwierdził buńczucznie, że izraelskie firmy wojskowo-zbrojeniowe „dały nam możliwość przeciwstawienia się Rosjanom”. Biorąc pod uwagę te bliskie związki z Gruzją ktoś mógłby się spodziewać ze strony USA i Izraela stanowczych kroków w stosunku do Rosji.

Nic takiego się jednak nie wydarzyło po konflikcie kaukazkim. Wiceprezydent USA owszem nawet przyleciał do Gruzji, gdzie ogłosił swoje poparcie dla gospodarzy i obiecał pomoc gospodarczą. Nie wspomniał jednak słowa o wprowadzeniu wobec Moskwy bolesnych sankcji lub, co najmniej, ograniczeń handlowych.

Podobną postawę przyjął rząd Izraela. Zniesmaczyło to niektórych żydowskich obywateli, którzy pamiętają, że dwa lat temu - gdy Hajfa była pod rakietowym obstrzałem Hezbollah – Prezydent Gruzji zaofiarował się przylecieć do Izraela i wylądować swój prezydencki samolot w Hajfie w ramach wsparcia Izraela.

Władze żydowskiego państwa wydają się być tego pięknego gestu nieświadome. Parę dni temu Haaretz doniósł, że rząd izraelski wydał dyrektywę zakazującą firmom militarno- zbrojeniowym jakichkolwiek wyjazdów do Gruzji. W tym samym czasie z Moskwy dochodzą wieści o zgodzie na wybudowanie największego na świecie muzeum żydowskiego i na rozpoczęcie budowy ogromnego kompleksu handlowego – wartość kontraktu 7,6 miliarda amerykańskich dolarów - przez firmę w posiadaniu izraelskiego miliardera Lwa Lewiewa (Lev Leviev).

Innymi słowy, w interesach bez zmian, a gruzińska lekcja zdaje się potwierdzać znane, acz bolesne prawdy. Liczyć można tylko na siebie. Z nieprzyjaciólmi należy utrzymywać bliskie stosunki by poznać ich plany. A od przyjaciół-sojuszników trzeba trzymać się z daleka. Całe szczęście, że jest na tym świecie coś takiego jak rodzina. W przeciwnym razie, życie byłoby bardzo samotne.


Źródła:

Athens News Agency: Daily News Bulletin in English, 08-09-04

http://www.haaretz.com/hasen/spages/1011298.html

http://www.haaretz.com/hasen/spages/1011874.html

http://www.haaretz.com/hasen/spages/1019843.html

http://www.haaretz.com/hasen/spages/1013779.html

http://www.haaretz.com/hasen/spages/1019627.html

czwartek, 28 sierpnia 2008

Polityka robienia pieniędzy

Najłatwiej zarabia się na inwestycjach. Problem w tym, że trzeba wiedzieć w co wchodzić, a jakich interesów unikać. Jeżeli ktoś 28 lipca 2008 roku kupił tysiąc akcji amerykańskiej firmy Lockheed Martin to po miesiącu zarobił 12000 amerykańskich dolarów. To jest 400 dolarów na dzień. Bez kiwnięcia palcem w bucie.

W przeciągu miesiąca wartość akcji Lockheed Martin (niebieska linia, wykres 1) podskoczyły ze 104 do 116 dolarów, w czasie gdy średnia na nowojorskiej giełdzie wykazywała solidne tendencje spadkowe ze 104 na 103 dolary (bordowa linia). W tym okresie było raczej cicho o amerykańskiej firmie. Prasa nie doniosła o jakichś przełomowych zmianach wyjaśniających nagły wzrost wartości akcji, które wcześniej od października 2007 wykazywały słabe tendencje spadkowe.

Wykres 1

Głośno natomiast było ostatnio w mediach o konflikcie na Kaukazie gdzie maleńka Gruzja bombardowaniem części swego terytorium – Osetti Południowej – sprowokowała kontratakt ze strony o wiele większej Rosji. Zabijanie lub bombardowanie własnych obywateli tylko z powodu ich nieposłuszeństwa wobec rządu nie jest ogólnie uznawane za cnotę. Z tego powodu potępiane są obecnie rządy Zimbabwe, Sudanu, Rosji i Chin, a wcześniej na cenzurowanym była Serbia. Z powodu Tybetu niektórzy politycy nawet odmówili sobie przyjemności pojechania na Olimpiadę do Pekinu. Parę lat temu Saddam Hussejn przez, między innymi, złe traktowanie obywateli nie tylko doigrał się inwazji swojego kraju, ale również zapłacił za to głową.
Dodatkowym argumentem na poparcie reakcji Rosji był fakt, że pod gruzińskim ostrzałem znaleźli się również rosyjscy żołnierze stacjonujących w Osetti Południowej za zgodą Gruzji w ramach międzynarodowych sił pokojowych.
W przeciwieństwie do krajów takich jak Chiny czy Zimbabwe, potępienie Gruzji było dalekie od ogólnego. Wręcz przeciwnie, wielu bojowników o wolność Tybetu czy prawa Albańczyków w Kosowie, tym razem poparło akcję Gruzinów. Byc może przyczynił się tutaj fakt, że Prezydent Gruzji Michaił Saakaszwili jest absolwentem Międzynarodowego Instytutu Praw Człowieka w Strasburgu i zapewne bombardował cywilów w sposób bardziej humanitarny niż zwykł to czynić „kat Iraku” Saddam Hussejn.
Między innymi w obronie Gruzinów wystąpiło USA. Trochę to dziwne, bo militarne poczynania Gruzji odbyły się na pozór wbrew zaleceniom rządu USA, który parę tygodni przed wybuchem wojny ostrzegał ustami Condoleezzy Rice, że w konflikcie z Rosją „rozwiązania siłowe nie mogą być stosowane przez żadną stronę”.
Dziwne to tym bardziej, ponieważ Amerykanie musieli wiedzieć o gruzińskich planach. Wedug źródeł izraelskich, Gruzja przygotowywała się do wojny z Rosją przez ostatnie 7 lat. Niemożliwe aby żaden ze 127 amerykańskich doradców wojskowych i nikt z ogromnej masy izraelskich wojennych speców stacjonujących w Gruzji nie wiedział co się tam dzieje. Przecież nawet Rosjanie wiedzieli o gruzińskich przygotowaniach i zgromadzili na granicy siły do kontrataku. Amerykanie musieli wiedzieć o tych rosyjskich zgrupowaniach – tego się obecnie nie da ukryć w dobie satelitarnych szpiegów.
Szkoda, że USA ograniczyło się tylko do tych paru skromnych słów przestrogi. Ujawnienie pełnej skali zagrożenia zapewne zapobiegłoby wojnie i ludzkiej tragedii.
Ale gdyby nie doszło do wojny to prawdopodobnie akcje Lockheed Martin – giganta przemysłu zbrojeniowego (140 tysięcy pracowników) – utrzymywałyby trend spadkowy. Warto przypomnieć, że był taki podły czas pomiędzy 1998 a 2000 rokiem, gdy wartość akcji tej firmy (niebieska linia, wykres 2) spadła o 75% z około 60 do 15 dolarów (w tym okresie średnia na giełdzie (bordowa linia) utrzymywała solidny kurs powyżej 60 dolarów). Kondycja firmy znacznie się poprawiła po ataku 11 września 2001. Wojna w Iraku również miala ożywczy wpływ na notowania Lockheed Martin. Jakkolwiek, ostatnimi czasy, po wyeliminowaniu domniemanego zagrożenia ze strony Korei Północnej, postępującej stabilizacji w Iraku, przy ograniczonym wymiarze konfliktu w Afganistanie i braku dowodów na wojenne zamiary Iranu, wzrosty akcji tego superproducenta broni znacznie wyhamowały.
Wykres 2

Ponadto, gdyby nie doszło do wojny, to nie byłoby podstaw do oskarżania Rosji o powrót do polityki mocarstwowej. Nie byłoby wróżenia z fusów, że następnym celem Moskwy ma być Ukraina i Polska. Nie byłoby głosów nawołujących UE do zaostrzenia kursu w stosunku do Kremla. Byłaby cisza i spokój. Byłby klimat niebywale niekorzystny dla właścieli i udziałowców w Lockheed Martin i innych firmach zbrojeniowych.

Ciekawe czy zamierzony lub sprowokowany sprawca tego zamieszania - Michaił Saakaszwili, obecnie Prezydent Gruzji, a wcześniej prawnik zatrudniony między innymi w renomowanej kancelarii w Nowym Jorku - ma jakieś akcje w Lockheed Martin? Na zdrowy rozum powinien. W przeciwnym razie należy mu się tytuł szaleńca roku 2008.

piątek, 15 sierpnia 2008

Kto przegrał, a kto wygrał?

Dziennikarze i analitycy drapią się w głowę, gdy przychodzi im opisać konflikt gruzińsko-rosyjski. Nikt nie jest w stanie przedstawić logicznego uzasadnienia działań Prezydenta Gruzji Michaiła Saakaszwili.

Strona gruzińska twierdzi, że celem wojskowej operacji w regionie zamieszkałym przez Osettyńców, którzy od momentu upadku ZSRR próbują oderwać się od Gruzji i połączyć z rodakami zamieszkałymi w Północnej Osetti znajdującej się w obrębie Rosji, było „przywrócenie porządku” i „neutralizacja separatystów atakujących cywilów”. Nie bardzo tylko wiadomo dlaczego do ataku doszło parę godzin po podpisaniu gruzińsko-osettyńskiego rozejmu i zgody Gruzji na rozmowy ze zwolennikami przyłączenia Południowej Osetti do Rosji.

Dlaczego Saakaszwilli zerwał umowę i nieoczekiwanie wjechał czołgami do separatystycznej prowincji i zbombardował własnych obywateli? Czyn to przecież godny szaleńca.

Minister Spraw Zagranicznych Gruzji, twierdzi, że jego rząd obawiał się, iż Rosja pragnie zająć Południową Osettie i zablokować wstąpienie Gruzji do NATO. Jaki związek ma Południowa Osettia z wejściem do NATO raczy wiedzieć tylko pan minister. Dziwnie też jakoś umknęło mu wystąpienie Condoleezza Rice, która miesiąc wcześniej w Tbilisi stwierdziła, że USA będzie walczyć o wejście Gruzji do NATO, ale Gruzja musi stosować rozwiązania dyplomatyczne w konflikcie z Rosją. Sekretarz Stanu USA wyraziła się bardzo jasno - „rozwiązania siłowe nie mogą być stosowane przez żadną stronę”.

Dlaczego Saakaszwilli postąpił wbrew zaleceniom swego największego sojusznika? Czy były to rzeczywiście działania, o których rząd USA nic nie wiedział? Mało to prawdopodobne. Trudno sobie wyobrazić aby żaden ze 127 amerykańskich doradców wojskowych stacjonujących w Gruzji nie miał pojęcia o przygotowaniach do ataku, który doprowadził do zrujnowania stolicy Południowej Osetti i w rezultacie ostrej reakcji Moskwy. Chyba, że Amerykanie wysłali tam samych przygłupich nierobów?

Czy to Gruzini, jak twierdzi Saakaszwili, zostali sprowokowani? Czy też, jak sugeruje wiele faktów, Gruzja sprowokowała Rosję? Nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł oczekiwać braku reakcji Kremla na brutalny atak na pro-rosyjskich separatystów. Co jak co, ale Sakaszwili musiał brać pod uwagę zbrojną reakcję Rosji. A w tej konfrontacji zwycięzcą mogła być tylko Moskwa.

Cóż więc osiągnął wytrawny polityczny gracz, jakim jest obecny Prezydent Gruzji – wykształcony w USA prawnik, który pięć lat temu sprytnie pozbył się starego wygi Szewardnadze? Jednym pozytywem, wydaje się być scalenie koalicji państw Europy wschodniej występujących ostro przeciwko Rosji w obronie Gruzji. Drugim, wątpliwym, pozytywem jest przyklejenie Rosji łatki „brutalnego agresora”. Nieważne, że Rosja zareagowała na nieodpowiedzialną akcję Gruzinów. Neokonserwatyści blisko związani z lobby izraelskim, już wskazują na Ukrainę jako na następną ofiarę rosyjskiej inwazji.

Wpisuje się to w ogólnie znane prawidła. Polityka przecież opiera się na stwarzaniu podziałów i zagrożeń. Po spacyfikowaniu Iraku, Afganistanu i Północnej Korei powoli zaczeło brakować wiarygodnych „zbójników”, którymi by można skutecznie postraszyć wyborców. Konflikt kaukaski pozwolił wykreować nowego „chuligana”. Teraz już nie tylko Iran, ale również współpracująca z Persami Rosja znalazła się na celowniku. Nie bez kozery, w konflikcie kaukaskim rosyjska soldateska dopuściła się wielokrotnie nagannego wykroczenia rabunku lodówek.

Radek Sikorski gorąco zaprzecza, ale niespodziewana zmiana postawy rządu Tuska do zainstalowania amerykańskiej tarczy rakietowej w Polsce, była z pewnością wynikiem nagłego pojawienia się wizji groźnego rosyjskiego misia. Na dodatek, w środku wywołanej przez Gruzję wojny, Witold Waszczykowski główny polski negocjator w sprawie tarczy ujawnił, że rząd Tuska blokował rozmowy z Amerykanami dla prywatnych korzyści rządzących, i by zrobić na złość Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Trudno nie dojść do konkluzji, że panowie Sikorski i Tusk zostali wystawieni do odstrzału niczym bezmyślnie gdaczące kaczki. Ich bezużyteczność stała się nagim faktem dla dotychczasowych promotorów i sprzymierzeńców. Ich marzenia o prezydenturze odpłyneły chyba bezpowrotnie w siną dal. Nie ma bowiem litości dla politycznych nieudaczników. W najlepszym razie pozostaje im wizja politycznej synekury w stylu Aleksandra Kwaśniewskiego. Gdzie im do „Kaczorów”? Może im się uda dotrwać do końca kadencji?

Prezydent George W. Bush powiedział ,że jest „bardzo zadowolony z rozwiązania” w Polsce.




http://www.telegraph.co.uk/news/worldnews/europe/georgia/2547517/Georgia-Mikheil-Saakashvili-the-man-who-lost-it-all.html

http://news.bbc.co.uk/1/hi/world/europe/7551576.stm

http://www.time.com/time/world/article/0,8599,1831244,00.html?iid=sphere-inline-sidebar

http://www.latimes.com/news/printedition/front/la-fg-saakashvili12-2008aug12,0,2111136.story

http://www.rp.pl/artykul/102661,175401_Grozi_nam_nowa_zimna_wojna.html

http://www.rp.pl/artykul/102661,175929_Prezydenci_z_Europy_powinni_dostac_Nobla.html

http://www.rp.pl/artykul/68094,175930_Kreml_chcial_dac_lekcje_Gruzinom.html

http://www.rp.pl/artykul/2,175108_Waszczykowski__prezydent_nie_zbierze_laurow.html

http://news.bbc.co.uk/1/hi/world/europe/7561926.stm

sobota, 9 sierpnia 2008

Kaukaska biała plama

Według Google Earth, na dzień 10 sierpnia 2008 (Sydney Time) w Gruzji, Armenii i Azerbejdżanie nie ma miast, wiosek, dróg. Nie ma nic. Cywilizacyjna biała plama. Nie jest to chyba to skutek działań wojennych rozpoczętych, de facto, wczoraj. Jedynie wybuch bomby atomowej mógłby doprowadzić w krótkim czasie do takich zinszczeń. Jak na razie, nic nie wiadomo a ataku nuklearnym w tym rejonie.
















Prywatność a demokracja


W Polsce toczy się gorąca dyskusja, na temat zasadności upublicznienia świadectwa zdrowia przez Prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Donald Tusk, by wywrzeć presję na politycznym przeciwniku, ogłosił lekarski raport na swój temat – Podobno ma wytrzeszcz, ale poza tym jest zdrowy jak koń. Premier, najwyraźniej liczy, że u starszego Kaczyńskiego lekarze znajdą co najmniej powiększoną prostatę, jeden albo (lepiej) dwa hemoroidy i kamień żółciowy – im większy tym lepszy z punktu widzenia Tuska.

Łukasz Warzecha, dziennikarz niemieckiego Faktu, na swoim internetowym blogu zastanawia się nad przyczynami niechęci Lecha Kaczyńskiego do ujawnienia raportu lekarskiego na temat prezydenckiego stanu zdrowia. Nie przekonuje go argument „prywatności” medycznych danych. Dociekliwy pracownik polskojęzycznej gazety pisze: „Wolałbym od posłów PiS usłyszeć raczej rzeczowe uzasadnienie, dlaczego to obywatele nie mogliby się zapoznać ze stanem zdrowia najwyższych urzędników państwowych”.

Innymi słowy, Łukasz Warzecha ma sobie za nic zapisy w Konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej stwierdzające, że każdy ma prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym (Art. 47) i, że nikt nie może być obowiązany inaczej niż na podstawie ustawy do ujawniania informacji dotyczących jego osoby (Art 51.1). Nic go nie obchodzi, że nikt nie może być dyskryminowany w życiu politycznym, społecznym lub gospodarczym z jakiejkolwiek przyczyny (Art 32.2), a wszyscy obywatele polscy korzystający z pełni praw publicznych mają prawo dostępu do służby publicznej na jednakowych zasadach (Art 60).

Kiepska znajomość, lub negowanie podstawowych zasad prawnych, nie przeszkadza jednak komentatorowi wydarzeń politycznych w „demokratycznym państwie prawnym”, jakim jest Rzeczpospolita, w generalizowaniu i wyciąganiu daleko posuniętych wniosków. Łukasz Warzecha uważa, że „w politycznej rozgrywce z zasady może zostać wykorzystane wszystko, co dotyczy polityka i jest to sytuacja normalna”.

W tym momencie pojawia się szereg pytań. Prezede wszystkim, czy można postawić znak równości pomiędzy „normalną sytuacją” a „sytuacją prawidłową”? Z pewnością nie w każdym przypadku. Normalką jest w Polsce dawanie w łapę lekarzom, ale nie jest to sytuacja prawidłowa. Normalką też są w Polsce horrendalne cyfry śmiertelnych ofiar wypadków drogowych, ale to też nie jest sytuacja prawidłowa. Łukasz Warzecha nie ma jednak problemu w zaakceptowaniu braku reguł w polityce, a zasadność politycznej wolnej amerykanki podpiera – nomen omen - przykładem z USA, gdzie jak twierdzi, w polityce „sfera prywatności (...) właściwie nie istnieje. A amerykańska demokracja ma się świetnie”.

Nie bardzo wiadomo skąd, i jaką drogą Warzecha doszedł do takiej konkluzji. Według ogólnie przyjętych norm logicznych, „prywatność” albo istnieje, albo jej nie ma. Czyżby w USA była jakas inna jej forma, która niczym kartofel w zimie istnieje na pograniczu bytu i niebytu - i można by powiedzieć, że jest, ale waściwie jej nie ma? Czy to może wytwór wyobraźni Warzechy?

I jak w takim razie ma się przekonanie Warzechy o świetności amerykańskiej demokracji? Czy można dziennikarzowi Faktu zawierzyć? Czy oparte jest na przypadku zjednoczonego politycznego frontu rządu Busha, opozycji i potężnych amerykańskich mediów, który doprowadził do zbrojnej napaści na Irak opartej jedynie na kłamstwach i oskarżeniach sfabrykowanych przez amerykańskich polityków. Czy może zauroczenie Warzechy amerykańskim systemem wynika z kilkutygodniowej zwłoki w akcji ratowniczej po huraganie „Katrina” na Florydzie w 2005 roku? Czy może oparte jest na braku amerykańskiego wydawcy gotowego opublikować opracowanie naukowe „The Israel Lobby” opisujące przemożny i niedemokratyczny wpływ rodzimej i obcej społeczności żydowskiej na politykę zagraniczną USA, które ostatecznie ujrzało światło dzienne w Wielkiej Brytanii w London Review of Books? Czy też może wynika z przyzwolenia na stosowanie tortur, wydanego armii amerykańskiej parę lat temu. A może to pogłębiająca się przepaść pomiędzy biednymi a bogatymi w USA, i malejąca z każdym dniem klasa średnia ma być dowodem na świetność amerykańskiego systemu politycznego. Czy też świadczyć ma o nim podjęta ostatnio w amerykańskim Kongresie rezolucja wzywająca polski rząd do powtórnego zapłacenia odszkodowań obywatelom o żydowskich korzeniach za szkody spowodowane narzuconą przez Sowiecką Rosję nacjonalizacją, przeprowadzaną po drugiej wojnie światowej przez komunistów, z których paradoksalnie wielu miało żydowskie pochodzenie?

Wracając do raportów lekarskich, to warto przypomnieć oświadczenie Tuska sprzed paru miesięcy, w którym Premier przyznał się do popalania za młodu marichuany. Z tą marichuaną to jest tak, że u niektórych ludzi o specyficznym układzie genetycznym, ta pozornie niegroźna używka, powoduje nieodwracalne zmiany psychiczne. Taki wrażliwiec sztachnie się dwa razy i od razu budzą się w nim demony obłedu, schizofrenii, czy też innej paskudnej neurozy. Ciekawe, jakim ukladem genetycznym cieszy się Tusk? W końcu jak ujawniać – to do końca.

http://lukaszwarzecha.salon24.pl/87562,index.html

czwartek, 3 lipca 2008

Nie wierzcie Geremkowi


Po odrzuceniu zawoalowanej eurokonstytucji w irlandzkim referendum, Prof. Lech Kaczyński, Prezydent RP, uznał za bezprzedmiotowe złożenie swojego podpisu pod traktatem lizbońskim. Decyzja wydaje się być w pełni logiczna w kontekście obowiązującej w Unii Europejskiej zasady jednomyślności wymagającej zgody wszystkich państw unijnych.

Taka prosta logika nie trafia jednak do wszystkich. Według Prof. Bronisława Geremka (aka Lewartow), posła w Parlamencie Europejskim z ramienia Partii Demokratycznej Demokraci pl, wprowadzenie traktatu wbrew woli Irlandczyków nie łamie ich prawa veta ponieważ traktat i tak przewidywał „uchylenie zasady jednomyślności za osiem-dziesięć lat” (Geremek: Traktat nie jest martwy, Gazeta Wyborcza z dn. 02 07 2008). Krótko mówiąc, zdaniem Geremka, niepodpisany jeszcze traktat już obowiązuje, a w niektórych aspektach działa z 10-letnim wyprzedzeniem. Zaiste, dziwaczną figurą prawną musi być ten dokument. Nie przeczytał go przecież ani jeden europejski polityk przed podpisaniem.

Bronisaw Geremek twierdzi, że traktat nie jest jeszcze martwy bo „obowiązuje zasada, że gdy zostanie ratyfikowany przez cztery piąte państw członkowskich, to Rada Europejska zastanawia się, co dalej”. Według Geremka, możliwy jest scenariusz, w którym „Rada Europejska proponuje procedurę, by traktat jednak wszedł w życie”. Tłumacząc na język bardziej przystępny, powyższy senariusz zakłada, że po podpisaniu traktatu przez 80% państw, Rada Europejska czyli głowy państw, z których zdecydowana większość opowiedziała się za traktatem, zadecydują o losie tego dokumentu. Łatwo się domyśleć jaki będzie wynik takiej dyskusji, w której osądu dokonują żywotnie zainteresowane strony.

Pomińmy swoistą wizję demokracji przedstawionej w powyższym scenariuszu przez filar Demokratów pl. Trudno jednak nie zadać pytania - Po co ta cała farsa z jakimiś referendami i głosowaniami? Nie prościej by to było zrobić wszystko jednym nakazem jak za Stalina?

Ano nie. Bo problem w tym, że tego „Stalina” jeszcze nie ma. I cała gra chyba idzie o to aby go stworzyć i ukonorować tytułem Prezydenta UE. I aby taki prezydent miał prawo wydawać nakazy. Uwolni to wtedy eurokratów od wielu ograniczań - będzie im się o wiele łatwiej rządzić. A jak za parę lat zniknie zasada jednomyślności, to już będą mogli robić co im się tylko żywnie zamarzy, nie bacząc na potrzeby mniejszych i biedniejszych krajów.

W końcówce wywiadu dla Gazety Wyborczej Geremek obwieszcza, że „od rana dzwonią do mnie dziennikarze i politycy europejscy zdumieni wypowiedzią prezydenta Kaczyńskiego, a ja tłumaczę im, by nie dramatyzować. Że to normalny spór prezydenta z premierem, że wszystko da się odwrócić i ostatecznie traktat będzie podpisany. Ale w głębi ducha nie jestem takim optymistą. Boję się decyzji Lecha Kaczyńskiego i sam zachodzę w głowę, co zrobić, by zmienił stanowisko”.

Innymi słowy, europoseł otwarcie przyznaje się do mówienia czegoś w co sam nie wierzy, czyli celowego wprowadzania w błąd sprzymierzeńców, z którymi mamy podobno wspólnie wzmacniać politycznie Europę. Według Geremka, taki proces unifikacji „daje nadzieję choćby na to, że Unia będzie prowadziła solidarnościową, spójną politykę energetyczną, co jest dla nas korzystne”. I w tym momencie nie można się dziwić, że u niektórych ludzi pojawiają się wątpliwości. Bo jak tu ufać człowiekowi, który bez mrugnięcia powieką, wręcz z zadowoleniem, ujawnia fakt szerzenie opinii, którym sam nie daje wiary. Nawet umiarkowani sceptycy i jednostki wręcz naiwne, mają podstawy podejrzewać Geremka, że w głębi ducha nie jest wcale takim wielkim optymistą, gdy maluje przed nami świetlaną wizję „solidarnościowej” Europy. Być może to tylko taki pic na wodę, fotomontaż w wykonaniu byłego członka PZPR (1950-1968), długoletniego sekretarz tej partii na Uniwersytecie Warszawskim, który podobno później w latach 70 i 80 zwalczał komunistów, aby w 2006 roku wejść z nimi ostatecznie w sojusz.

Źródło:
http://wyborcza.pl/1,75248,5416316,Geremek__Traktat_nie_jest_martwy.html

piątek, 27 czerwca 2008

Czarny czerwiec europejskich autorytetów







Tak jakoś się dziwnie składa, że większość, jeżeli nie wszyscy zwolennicy „Zjednoczonej Europy” są żarliwymi obrońcami prawa agentów komunistycznej bezpieki do życia w spokoju. Ktoś powie, że to dowód na mutację internacjonalistyczną wśród nosiciele antylustracyjnego genu.

Ktoś inny na to krzyknie – Taka teza to fałsz i czysta nieprawda. Przecież zwolennicy ocenzurowania książki ujawniającej podłość agenta SB Bolka-Wałęsy, parę lat temu gorąco i hałaśliwie występowali przeciwko ograniczaniu prawa gazet do publikowania karykatur Mahometa. Robili tak świadomi faktu, że te prostackie rysunki obrażały nie tylko semitów, ale również muzułmanów innych narodowości o różnorakiej przynależności państwowej. Jakoś wtedy duch internacjonalistycznej empatii, współpracy i tolerancji opuścił naszych wyznawców „Zjednoczonej Europy”.

Nie ma co ukrywać, czerwiec tego roku był dla nich niełaskawy. Najpierw młodzi, wykształceni Irlandczycy zagłosowali przeciwko stworzeniu Federacji Republik Europejskich. Wyraźnie głosującym zabrakło odpowiedniego wykształcenia, które może zapewnić jedynie pedagog miary Adama Michnika.


Później IPN nie zląkł się ogłuszającego klangoru i zdecydował się wydać książkę historyczną o współpracy Wałęsy z komunistyczną bezpieką. Telewizja puściła film dowodzący wiarygodności przedstawianych w książce informacji. A internetowe wydanie „Rzeczpospolitej” przypieczętowało sprawę prezentując dokument filmowy „Plusy dodatnie, plusy ujemne” opisujący kluczowe aspekty bliskiego spotkania Wałęsy z SB.

Aby dopełnić czary goryczy, w Bułgarii upubliczniono wiadomość o agenturalnej przeszłości tamtejszych czołowych autorytetów - Very Mutawcziewy i Georgi Danailowa, i paru jeszcze polityków. Jakby tego było mało, szef Rumuńskiego Instytutu Scigania Zbrodni Komunistycznych Marius Oprea chce przeforsować rozporządzenie nakazujące oficerom dawnej bezpieki dzielenia się emeryturą z poszkodowanymi. Nie wiadomo jakby zareagował Adam Michnik na sytuację gdyby podobne zapędy wykazuwały nasze „gnojki z IPN”. Niemniej znając język obrońcy Jaruzelskiego i Kiszczaka z rozmów z Gudzowatm, należałoby się spodziewać określenia dosadniejszego niż jego historyczny już zwrot o „jaskiniowym antykomuniźmie”.

Jednak cokolwiek by nie powiedział redaktor „Gazety Wyborczej”, nie zmienia to faktu, że w Europie przyszły ciężkie czasy na agentów i pracowników komunistycznych bezpiek. Niemiecka prokuratura rozpoczęła właśnie śledztwo w sprawie inwigilacji dziennikarzy i pracowników Deutsche Telekom przez dawnych agentów Stasi na zlecenie kierownictwa telekomunikacyjnego giganta. Opinia publiczna była oburzona zarówno samą praktyką jak i faktem zatrudnienia oficerów komunistycznej bezpieki. Przy okazji afery w Deutsche Telekom wyszło na jaw, że Deutsche Bahn zatrudnił tą samą agencję w identycznych celach. Jakimś sposobem dawni pracownicy Stasi byli w stanie przekonać do siebie jedne z największych europejskich korporacji. Być może prokuratura ustali czy głównym atrybutem była fachowość, czy też zadziałały inne względy.

Z punktu widzenia internacjonalistycznych wrogów lustracji sytuacja jest ciężka. W całej Europie, w mniej lub bardziej podstępny sposób, dochodzi do ujawniania przeszłych zaszłości autorytetów. Postkomunistyczny „złoty wiek” lat dziewiędziesiątych odszedł bezpowrotnie w niebyt historii. Jedynym optymistycznym akcentem jest przypadek Prezydenta Bułgarii Georgi Parwanowa, który w 2006 roku przyznał sie do współpracy z komunistyczną bezpieką ale stanowiska z tego powodu nie stracił. Jak się pewnie każdy domyśla, Georgi Parwanow jest gorącym zwolennikiem „Zjednoczonej Europy”. Jego epizod z bułgarską sbecją był krótki, według osiągalnych dokumentów, trwał około miesiąca. Podobnie jak w przypadku Bolka-Wałęsy, w teczce Parwanowa brakuje sporo dokumentów.

Najwyraźniej w całej Europie komuniści i ich dawni agenci nie są w stanie zrobić czegoś porządnie. Wcześniej spaprali wymarzony przez Marksa Związek Radziecki. Teraz nawet przy czyszczeniu archiwów odwalają fuszerkę. Przykładowo weźmy takiego Wałęsę, ktory miał przecięż w ręku wszystkie swoje papiery. Czemu zniszczył tylko część? Obecnie pojawiła się przed byłym prezydentem nadzieja związana z propozycją rozwiązania IPN zgłoszoną przez PO, PSL i SLD. Ta koalicja jest wystarczająco silna by przełamać potencjalne veto Lecha Kacyńskiego. Tym razem Wałęsa chyba nie skrewi, a jego teczka opustoszeje doszczętnie?

http://www.humanrights-geneva.info/Romania-s-hunter-of-Communist,3204

http://www.spiegel.de/international/business/0,1518,557398,00.html

http://www.spiegel.de/international/business/0,1518,556741,00.html

http://www.novinite.com/view_news.php?id=94005

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Błazenada po europejsku

Premier Donald Tusk i Minister Spraw Zagranicznych Radek Sikorski wywieraja presję na Prezydenta Lecha Kaczyńskiego by ratyfikował traktat lizboński. Dziwne to żądanie, bo po irlandzkim referendum traktat ma co najwyżej status prawnej mumii. O co więc chodzi liderom PO?

Odpowiedź jest banalna - O wybory prezydenckie w 2010 roku. Sprawa zjednoczonej Europy to jedynie wymówka do ekwilibrystycznych fikołków politycznych klaunów w nadwiślańskim kraju.

Niepodpisanie dokumentu będzie okazją do przypinania Kaczyńskiemu etykietki eurofoba. Natomiast złożenie podpisu zniechęci do Kaczyńskiego tych wszytkich jego zwolenników, którzy kiedyś uwierzyli w jego rozsądną, eurosceptyczną postawę. Stawka jest więc wysoka, bo to dzięki głosom tych ludzi Kaczyński wygrał poprzednie wybory. PO nie ma szans na przejęcie tych wyborców. Próbuje więc sprowokować Kaczyńskiego do popełnienia politycznego harakiri.

Obydwaj liderzy PO wiedzą doskonale, że podpis Kaczyńskiego pod ratyfikacją byłby mocnym i czytelnym sygnałem w stronę proeuropejskiego lobby. Ale czy to coś prezydentowi daje? Czy ta grupa ma coś w zamian do zaoferowania, oprócz nie zamieszczania oczernień w zagranicznej prasie? A co najważniejsze, czy to lobby weźmie za dobrą monetę podpisanie martwego dokumentu? Z pewnością, nie. Ten podpis przecież niczego nie zmienia.

Ostatnimi czasy, wcześniejsza niechęć obecnego prezydenta do politycznej unifikacji Europy uległa gwałtownej metamorfozie. Parę miesięcy temu Lech Kaczyński zwierzył się nawet Tomaszowi Lis, że musiał przekonywać brata, aby ten nakłonił PiS do głosowania za traktatem. W tym kontekście, niezłożenie podpisu na trupie lizbońskiego dokumentu może być jedynie pustym gestem zwróconym do wyborców, którzy kiedyś zawierzyli w słowa Lecha Kaczyńskiego. Na zasadzie – Patrzcie, kiedyś byłem przeciwko unifikacji Europy, a teraz nie podpisuję ratyfikacji. Wszystko byłoby OK gdyby pominąć przpoczwarzenie prezydenta pomiędzy „kiedyś” i „teraz”. Wielu wyborców będzie o tym pamiętać. Ale czy będą mieli w następnych wyborach lepszą alternatywę niż Lech Kaczyński? Prawie na pewno, nie.

Ratyfikacja traktatu byłaby oczywistym odstępstwem prezydenta od poprzedniej retoryki. Byłaby uznana za zdradę przez wielu wyborców, którzy wcześniej złożyli na Kaczyńskiego swój głos. Wielu z nich miałoby pewnie wątpliwości, by po raz wtóry zagłosować w ten sam sposób.

Jak podaje „Wprost”, minister w Kancelarii Prezydenta, Michał Kamiński oświadczył, że prezydent podpisze traktat po przyjęciu przez Sejm obiecanej przez premiera ustawy kompetencyjnej. Wygląda na to, że Kaczyński chciałby zadowolić wszystkich. Chciałby zjeść ciastko i mieć je nadal. Zapomniał, że 3 lata jego głównym atutem temu była wyrazistość.

Obecnie na polskiej scenie politycznej nie ma praktycznie ugrupowań reprezentujących eurosceptyczne nastroje. LPR i SO zostały wyeliminowane przez Jarosława Kaczyńskiego jego decyzją o rozwiązaniu koalicji i przedwczesnych wyborach w 2007 roku. W ten sposób szef PiSu walnie przyczynił się do przepchnięcia traktatu lizbońskiego przez sejm. W poprzedniej kadencji 100 posłów LPR i SO, w połączeniu z renegatami z PiS, stanowiło realną zaporę dla tego rodzaju przedwsięzieć.

W 2007 roku spełniły się w końcu zapowiedzi o wyeliminowaniu LPR i SO sformułowane przez Jarosława Kaczyńskiego w czasie prelekcji w Fundacji Batorego w 2005 roku. Z pewnością zostało to pozytywnie przjęte przez rząd USA i polityków w innych krajach. Równie zadowolona powinna być syjonistyczna Anti-Defamation League, która w czasie wizyty Jarosława Kaczyńskiego w USA w 2006 roku, wydała dokument nawołujący do usunięcia LPR i SO z rządu. Zdowoleni są też pewnie ci wszyscy Polacy, którym przeszkadzało „buractwo” pałętające się po sejmie w osobach opalonego Leppera i wyrośniętego Giertycha.

Skończyły się kontrowersje związane z LPR i SO. W parlamencie ostały się tylko dwie duże i dwie mniejsze partie. Wszystko jest więc znacznie prostsze. Fakt, że różnice pomiędzy partiami rządzącymi, a tymi w opozycji zaczynają powoli być równie wyraźne jak tekst pisany petitem z odległości 100 metrów, to już insza inszość. Nieważne, że tylko od czasu do czasu słychac ze strony opozycji jakieś stłumione pomruki niezadowolenia na obsesyjną wyprzedaż majątku narodowego przez obecny rząd. Najważniejsze, że w końcu mamy demokrację, a nie jak to wcześniej bywało, kiedy każdy miał inne zdanie.

wtorek, 10 czerwca 2008

Młode, wykształcone, irlandzkie mohery

.
W Irlandii, za parę dni referendum na temat traktatu lizbońskiego. Wiadomości o tym epokowym wydarzeniu giną w natłoku relacji z mistrzostw kontynentu w piłce kopanej.

Mało kto w Polsce zastanawia się nad znaczeniem sprzecznych wyników w irlandzkich sondażach. Polskie media wolą rozwodzić się nad personalnymi ploteczkami - obywatelstwem niemieckiego piłkarza Podolskiego, pośmiertnym przyznaniem medalu siatkarce Agacie Mróz czy też aferą wywołaną wolą 14-latki do urodzenia dziecka.

Postawa mediów jest całkowicie zrozumiała. Potencjalny, nawet najbardziej wykształcony czytelnik łatwiej utożsami się z takim Podolskim niż całym narodem odległej Irlandii. A łatwość utożsamienia przekłada się proporcjonalnie na zdolność i chęć przeczytania i kupienia gazety.

Kierując się tą komercjalną zasadą, nie mam zamiaru nudzić czytelników zawiłymi analizami irlandzkiej rzeczywistości i wróżeniem z sondażowych fusów. Skupię się na jednej informacji. Według dziennika „The Irish Examiner”, głosowanie przeciwko traktatowi lizbońskiemu jest modne i popularne wśród irlandzkich elit i młodych ludzie poniżej 25 lat życia. Ta postawa jest absolutnie odmienna od tej głoszonej przez młodych ludzi i elity w Polsce.

Skąd ta diametralna rozbieżność? Przyczyn może być dziesiątki. Ale z pewnością dużą rolę odgrywa etos „Sinn Féin” – ruchu, który odegrał ogromną rolę w odzyskaniu niepodległości przez Irlandię. Nikt tego etosu nie podważa. W Irlandii nie ma obozu w rodzaju „Gazety Wyborczej”, któryby negował lub nawet podważał poczucie dumy narodowej wśród Irlandczyków. Znając trochę historię „Zielonej Wyspy” i krewkość jej mieszkanców, łatwo sobie wyobrazić los śmiałków kwestionujących tamtejsze uczucia narodowe. Adam Michnik pewnie by się tam długo nie uchował.

Pomińmy jednak czcze spekulacje. Niezwykle interesującym jest fakt, że socjologicznie podobne grupy mają w dwóch europejskich krajach kompletnie odmienne postawy. A więc kompletnie odmienną mentalność i różne widzenie świata i problemów.

Czy więc łączenie i unifikacja tych odmiennych światów poprzez traktat lizboński ma jakikolwiek sens? Jakie są szanse by te socjologicznie podobne, ale światopglądowo przeciwstawne grupy doszły do porozumienia, przełamały bariery obyczajowe, kulturowe, językowe i stworzyły jednolity twór? Śmiem twierdzić, że bez „Gazety Wyborczej” w Irlandii szans na to nie ma żadnych.
.
.

niedziela, 4 maja 2008

koszerny chińczyk

Celem przyciągnięcia żydowskich turystów Chińczycy zakładają w olimpijskiej wiosce koszerne kuchnie.

Przywódcy amerykańskich Żydów są jednak nieprzejednani. W przeddzień Dnia Pamięci Holokaustu przyrównali oni sytuację w Chinach do nazistowskich Niemiec w 1936 roku i zaapelowali o bojkot Olimpiady w Pekinie.

Według International Jerusalem Post, 185 rabinów i przywódców czołowych organizacji żydowskich w USA podpisało się pod dokumentem zawierającym następujące stwierdzenia:

Wyrażamy swoje głębokie zaniepokojenie popieraniem przez Chiny rządu Sudanu, prześladowaniem Tybetańczyków, odmawianiem praw obywatelom Chin, dostarczaniem broni rakietowej Syrii i Iranowi oraz utrzymywanie przez Chiny przyjacielskich stosunków z Hamasem. ... Po przeżyciu gorzkich doświadczeń porzucenie przez przypuszczalnych sojuszników w czasie Holokaustu poczuwamy się szczególnie zobowiązani do wystąpienia przeciwko niesprawiedliwości i prześladowaniom.”

I w tym momencie nasuwa się pytanie do sygnatariuszy apelu – Co organizacje przez nich obecnie reprezentowane zrobiły w czasie II wojny światowej by ocalić europejskich Żydów? Paradoksalnie, spora ich grupa znalazla schronienie w Chinach.

niedziela, 20 kwietnia 2008

Rządź nam komuno, rządź

Od 1944 do 1989 roku, gdyby ktoś o tym nie wiedział, w Polsce zwanej wtedy PRL, oficjalnie rządzili komuniści. Naród nie był wolny, a kraj był podległy. Komunistów osadzili, a później przez cały czas kontrolowali, sowieci. Ci sami sowieci, którzy wiosną 1940 wymordowali w Katyniu ponad 15 tysięcy polskich żołnierzy, policjantów i pograniczniaków. Jednym strzałem w tył głowy. Prosto i oszczędnie.

Podobno rządy komunistów z PZPR zakończyły się w 1989 roku. Wieść gminna głosi, że miało to nastąpić w trakcie obrad „okrągłego stołu” do którego sowieccy sługusi zaprosili wyselekcjonowanych wybrańców z tak zwanej opozycji - wśród których dominowały dzieci wysokich dygnitarzy komunistycznych i dawni działacze komunistyczni ogarnięci trockistowską manią poprawiania totalitarnego systemu i tworzenia „socjalizmu z ludzką twarzą”.

Prawie 20 lat później, 12 kwietnia 2008 roku, we Wrocławiu zdelegalizowano w trakcie odbywania się demonstrację zorganizowaną przez organizacje narodowe dla uczczenia 15 tysięcy polskich żołnierzy zamordowanych w Katyniu przez sowieckich komunistów.

Według PAP, powodem zdelegalizowania demonstracji były okrzyki "precz z komuną" i "raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę" wznoszone przez demonstrantów. Aby było zabawnmiej, po delegalizacji legalnej demonstracji policja otoczyła rozchodzących się pokojowo uczestników i ich zaaresztowała. Przedstawiono im zarzuty zakłócania porządku publicznego, za co grozi kara 5000 złotych grzywny.

Wśród aresztowanych miał być również Grzegorz Braun, autor filmu „Plusy dodatnie, plusy ujemne” opisującego kulisy współpracy, legendarnego przywódcy „Solidarności” i czołowego uczestnika „okrągłego stołu”, Lecha Wałęsy, z komunistyczną Służbą Bezpieczeństwa w latach 70. Jak podają naoczni świadkowie, Grzegorz Braun nie uczestniczył w demonstracji, jedynie obserwował wydarzenia zza policyjnego szpaleru. Nie zaaresztowano natomiast kontrmanifestantów, którzy nielegalnie zebrali się by zaburzyć przebieg demonstracji ku czci ofiar Katynia.

W czasie poprzedzającym demonstrację policja nie zapewniła opieki uczestnikom przybywającym do Wrocławia z całej Polski. Wynikiem było brutalne pobicie 3 osób biorących udział w demonstracji przez bojówki kontrmanifestantów. Gazety obiegły zdjęcia przedstawiające 5 młodych ludzi określanych mianem „antyfaszystów” kopiących i katujących do nieprzytomności leżącego na ziemi niedoszłego uczestnika demonstracji. Wykorzystano stare, sprawdzone doświadczenia - bojówkarze używali kastetów i pałek.

Przez ostatnie dwa lata, rządy koalicji PiS-LPR-Samoobrona stwarzały nadzieję odrzucenia ustaleń „okrągłego stołu” przy którym niereprezentatywna grupka rządzących komunistów dogadała się z niereprezentatywną grupką opozycyjnych komunistów* odnośnie podziału łupów i stworzenia nowej repliki tej samej kliki. Niestety, koalicja PiS-LPR-Samoobrona się rozpadła, rządy przejęły ugrupowania wspierające „okrągło stołowy” porządek. Hasło sprze lad 20 „Aby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej” zastąpiono krótkim, ale równie chwytliwym „By żyło się lepiej”.

Dawna klika znowu ma się dobrze. W komunę wstąpił nowy duch. Bo ona jest nadal żywa. Trwa w mentalności. Bo komunista może z komuny wyjść, ale komuna go nie opuści, będzie w nim tkwić zawsze. I będzie walczyć o swoje przetrwanie. Kłamstwem, kastetem i pałką, a jak zajdzie potrzeba, to nie cofnie się przed strzałem w tył głowy.


*, W czasie obrad „okrągłego stołu” PZPR miała około miliona szeregowych członków i tylko kilkanaście tysięcy komunistycznych dygnitarzy w kraju z 38 milionami mieszkańców,. Praktycznie, przy „okrągłym stole” debatowali zagorzali, sprawdzeni komuniści odmiennych prowinencji. Reprezentanci innych środowisk byli w zdecydowanej mniejszości, ich głos nie miał praktycznie żadnego znaczenia w dyskusji, a ich udział jedynie legitimizował ogłoszenie „upadku komunizmu”.

niedziela, 6 kwietnia 2008

Pomódlmy się za Tuska

Tydzień temu, czołowy felietonista Rzeczypospolitej wystąpił z apelem większej liberalizacji gospodarki w Polsce. Wildsteinowi, bo nim mowa, nie podoba się nadmierna regulacja ekonomii. Drażni go zbędna biurokracja ograniczającą działalność gospodarczą. Narzeka na zbyt duże ilości własności państwowej.

Wszystko ładnie, pięknie, ale czy te zarzuty trzymają się kupy? Czy jest to tylko wynik myślenia człowieka traktującego ideę totalnego wolnego rynku jako panaceum na wszelkie zło?

Problemy gospodarcze jednego kraju najlepiej rozważać z perspektywy doświadczeń, błędów i sukcesów innych państw. Daje to pewien, w miarę obiektywny, punkt odniesienia. Porównajmy więc gospodarki Singapuru i Polski.

Państwowych zakładów w Singapurze jest procentowo o wiele więcej niż w Polsce. Rok tremu firmy państwowe dostarczyły rzadowi azjatyckiego tygrysa 26% przychodu. W tym samym czasie, identyczny sektor przysporzył rządowi polskiemu około 5% przychodu (2007 Index of Economic Freedom).

Singapur zajmuje drugą pozycję na świecie w rankingu wolności gospodarczej (2008 Index of Economic Freedom), a Polska okupuje zaszczytne 83 miejsce, tuż tuż za Kenią, ale przed Tunezją, Egiptem, Sri Lanką i kilkudziesięcioma krajami o nazwach znanych tylko zapalonym geografom.

Powyższe porównania dowodzą nieprawdziwości tezy o prostej zależności pomiędzy wielkością własności państwowej a wolnorynkowością gospodarki. W obecnych warunkach większe znaczenia mają zasady na jakiej działają firmy państwowe. Te w Singapurze są w 100%. komercjalne. Dlatego też rząd PO-PSL powinień raczej zrezygnować z prywatyzacji paruset niedobitków, w głównej mierze strategicznych zakładów państwowych, i rozważyć opcję ich komercjalizacji. Prywatyzacja bowiem nie bedzie miała większego wpływu na stan polskiej ekonomii. Co najwyżej stworzy możliwości prowadzenia niejawnych interesów na styku polityczno-biznesowym, jak to miało miejsce wiele razy w przeszłości.

Analiza* porównawcza wyników indeksacji 20 najbardziej wolnorynkowych gospodarek z tymi osiągniętymi w Polsce potwierdza powyższą tezę. Cztery spośród 10 indeksowanych czynników, (1) udział rządu w gospodarce, (2) handel, (3) podatki i (4) polityka monetarna prowadzona w Polsce przez NBP - nie różnią sie statystycznie od tych w 20 najbardziej urynkowionych krajach (Wykres).

Dane z 2008 Index of Economic Freedom. Indeksy w 20 najbardziej urynkowionych krajach przedstawione jako wartość średnia +/- dewiacja standardowa.


Istotne różnice** na niekorzyść Polski wystąpują w przypadku
(1) korupcji (44% różnicy),
(2) prawa własności (36% różnicy),
(3)
łatwości otwierania, prowadzenia i zamykania biznesu (35% różnicy),
(4) praw pracowniczych (23% różnicy),
(5) łatwości inwestowania dla obcokrajowców (19% różnicy),
(6) systemu finansowego-bankowego ((19% różnicy).

Naturalnym wydawałoby się podejmowanie przedsięwzięć w zakresie tych czynników, które w największym stopniu ograniczają wolnorynkowość. Walka z korupcją i ograniczanie biurokracji powinny być jednym z głównych celów obecnego rządu. Nic takiego jednak się nie dzieje.

A szkoda bo te działania nie wymagają większych nakładów finansowych i miałyby również pozytywny wpływ na łatwość i atrakcyjność inwestycji w Polsce.

Warto przypomnieć, że według National Irish Bank / OCO Investment Performance Index, Indeks Inwestycyjny Polski wyniósł 4,3 po trzech pierwszych kwartałach 2007 roku, i był drugim po Indiach wynikiem na świecie. Na ten doskonały rezultat złożyło się zapewne wiele czynników, ale nie można ignorować wpływu antykorupcyjnych działań rządu PiS/LPR/SO. Co ciekawe, po wygraniu wyborów przez PO, Indeks Inwestycyjny Polski w czwartym kwartale 2007 spadł prawie o połowę do wartości 2,4.

Podstawowe zastrzeżenia do prawa własności w Polsce dotyczą niestałości i niejasności przepisów w połączeniu z powolnością działań sądów. Negatywną też rolę odgrywają zapewne zaniedbania w księgach wieczystych. Innymi słowy, zakup w Polsce nie zawsze oznacza nabycie.

Dodatkową komplikacją jest brak jasno określonej politycznej woli jednoznacznego uregulowania tak zwanych żądań reprywatyzacyjnych.

Podobnie jak walka z korupcją i biurokracją, działania w zakresie prawa własności nie wymagają większych nakładów finansowych.
Odnośnie problemu rekompensat potrzebna jest jednolita i zdecydowana postawa partii rządzących i opozycyjnych, która odrzuciłaby żądania organizacji żydowskich i niemieckich do reprezentowania poszkodowanych. Ograniczenie wniosków do osób prywatnych z pewnością zmniejszy monstrualne kwoty przedstawiane przez Światowy Kongres Żydów (WJC). W przeszłości kalkulacje rekompensat przeprowadzane przez tę organizację cechowało balonowate rozdęcie bliskie nieskoczoności. Dodatkowymi wskazaniami na wykluczenie instytucjonalnej reprezentacji pokrzywdzonych są kontrowersje związane z dystrybucją poprzednio uzyskanych rekompensat przez WJC, a także uwikłanie czołowych działaczy tej organizacji w afery korupcyjne.

W świetle analizy porównawczej 20 najbardziej wolnorynkowych gospodarek i gospodarki polskiej, zapowiadana przez rząd PO-PSL prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych i zmiany w polityce podatkowej można uznać za działania pozorne, ponieważ nie będą one miały w obecnych warunkach większego wpływu na wzrost wolnego rynku i umocnienia konkurencyjności Polski na międzynarodowych rynkach.

Podobnie będzie w przypadku prób manipulowania przy podatkach. Polski system podatkowy cechują wysokie podatki od dochodu i niskie podatki od działalności gospodarczej. Nie jest to jakieś polskie kuriozum. W identyczny sposób funcjonują systemy podatkowe wielu krajów.

Jakiekolwiek próby obniżenia podatków w Polsce będą się obecnie wiązały z ograniczeniem wydatków na politykę prorodzinną, służbę zdrowia, naukę i inwestycje. Efektem będzie dalsze niedofinansowywanie sektorów krytycznych dla dalszego rozwoju kraju. Kosztem przyszłych pokoleń osiągnie się poprawę sytuacji ekonomicznej wąskiej, ale całkiem już zasobnej grupy społeczeństwa. Zmiany w systemie podatkowym byłyby prawdopodobnie łatwiejsze do przeprowadzenia gdyby próbowano powiększyć wartość dodatkową ograniczając korupcję i biurokrację. Niestety, obecny rząd nie wykazuje zainteresowania tymi problemami.

Miejmy nadzieją, że Donald Tusk i jego ministrowie powstrzymaja się od prób poluzowania kontroli nad instytucjami finansowymi w Polsce. Klimat na światowych rynkach finansowych nie sprzyja takim działaniom. Niektórzy ekonomiści przyrównują wspólczesną zapaść na giełdach do wielkiego kryzysu z roku 1929.

Jako przczynę obecnych problemów na światowych rynkach finansowych podaje się nadmierne rozluźnienie rządowej kontroli nad bankami w USA i innych krajach. Ten rozbuchany liberalizm doprowadził do wystąpienia oczywistych konfliktów interesów i korupcji. Ot, kolejny przykład fałszywości koncepcji zakładającej brak kolesiostwa w obrębie systemu prywatnej własności.

Obecny rząd głoszący „politykę miłości” prawdopodobnie nie posunie się do prób dlaszego urynkowienia gospodarki drogą liberalizacji i drakonizacji prawa pracy. Jest to chyba jedyny pozytywny aspekt działań Premiera Tuska i jego ministrów.

Przez kilkanaście ostatnich lat prawa pracownicze ulegały stopniowemu pomniejszaniu i eliminacji. Dalsze pogarszanie warunków pracy z pewnością nie skłoni emigrantów do powrotu do ojczyzny. A rąk do pracy trzeba. Ktoś przecież musi zrealizować obiecany cud gospodarczy. To nadprzyrodzone wydarzenie, jeżeli tylko się przytrafi, będzie pozbawione jakiegokolwiek rządowego pierwiastka. Umocni się tym samym wiara Polaków w boską interwncję. I to byłby drugi pozytywny aspekt działań Tuska i jego pionierskiej drużyny.
Wszystko w rękach Stwórcy.


Źródła:
http://blog.rp.pl/wildstein/2008/03/24/opor-ktorego-nie-bylo/


sobota, 29 marca 2008

Nabijanie w butelkę

Przybyło nam szamanów ludzkich umysłów, oj przybyło ostatnimi czasy. Okazuje się, że Basia Kamińska i Wojciech Sadurski - organizatorzy i sygnatariusze akcji wysyłania z powrotem chińskich podkoszulek i namawiania sportowców do krytykowania Chin na olimpiadzie w Pekinie, nie oczekują żadnych zmian po tych działaniach. Chodzi im tylko o symbolikę. Czyli protest dla samego protestu. Nieważne, że nieskuteczny. Ważne, by było głośno i z przytupem. By media o tym trąbiły, a organizatorzy mieli swoją minutkę na szklanym ekranie.

Innymi słowy, celem nie jest pomaganie jakimś Tybetańczykom. Chodzi o to by uczestnicy poczuli się lepiej. By wzrosła im samoocena poprzez kolektywny udział w przedwsięzięciu, mającym pozornie na celu poprawienie doli innych ludzi.

Nieważne, że altruizmu tam nie ma ociupinki. Istotne, że robi się coś wspólnie. To jest wartość sama w sobie. Bo człowiek jest zwierzęciem stadnym i chce gdzieś przynależeć. I wszyscy o tym wiemy. Ale tylko niektórzy są wystarczająco sprytni, bezwzględni albo niemądrzy, by okazję złapać za rogi i powieść tłumy w przepaść samozadowolenia z powodu bezproduktywnego pierdnięcia w stołek.

Ostatnio świat zelektrywizowała wiadomość o wyłączaniu elektryczności na jedną godzinę w kilkudziesięciu miastach różnych krajów. Wyłączanie światła odbyło się w ramach akcji przeciwstawiającej się zagrażającym podobno Ziemi zmianom klimatu. Nieważne, że praktyczny efekt był żadny. Ponownie chodziło o tę "wielką symbolikę". A przy okazji nagłośniona została nazwy organizacji, która żyje z donacji i potrzebuje medialnej egzystencji jak kania deszczu. A co jest lepszego w tej materii od spektakularnej akcji? Media to kochają. Dzieje się bowiem coś „wielkiego i dobrego”. Coś co łatwo sprzedać.

Ciekawe tylko czy media byłyby równie zainteresowane w propagowaniu akcji, w której elektryczność jest wyłączona przez całą dobę. Efekt klimatyczny byłby pewnie 20 razy większy. Tylko oglądalność byłaby wtedy żadna i wpływy z reklam zerowe.

Wątpliwym też jest, aby media nagłośniły akcję bojkotu oglądania sprawozdań telewizyjnych z olimpiady w Pekinie. Po pierwsze, brak w takiej akcji wielkiej symboliki". Po drugie, media są raczej niechętne działaniom, zagrażającym ich wpływom i dochodom. A przecież bojkot telewizji, jest chyba jedynym realnym sposobem w zasięgu przeciętnego obywatela, do pomniejszenia przychodów organizatorów igrzysk i rzeczywistego wpłynięcia na działania rządu chińskiego.

piątek, 21 marca 2008

Tybetańskie wyżyny hipokryzji

Przez Polskę i Świat przelewa się głośna fala akcji wspierania Tybetu. Hałas jest spory, ale efekty dalekie od politycznego tsunami. Chiny ani na jotę nie zmieniły swej postawy do państwa zajętego w 1949 roku przez Chińską Armię Ludowo-Wyzwoleńczą.

W kraju nad Wisłą, znani i mniej znani dziennikarze wystąpili z apelem do sportowców aby podczas „każdego wywiadu przed i w trakcie Igrzysk wypowiedzieli choć jedno zdanie na temat łamania praw człowieka w Chinach”. Gazeta Wyborcza nawet zleciła sondaż, w którym prawie 70% ankietowanych uznało, że polscy sportowcy powinni w Pekinie wyrażać publiczne poparcie dla Tybetańczyków.

Wielu obserwatorów uważa, że Tybetańczycy zniecierpliwieni bezowocną ugodową polityką Dalajlamy postanowili za przykładem Palestyńczyków zastosować radykalniejsze metody walki o niepodległość. Liczby ofiar zamieszek wznieconych przez mnichów buddyjskich nie są znane. Dla odmiany wiadomo, że parę tygodni temu zginęło ponad 100 Palestyńczyków w wyniku kilkudniowego rajdu armii izraelskiej na terenach okupowanych. Wtedy jednak Gazeta Wyborcza nie zleciła sondażu z zapytaniem czy polscy sportowcy powinni wyrażać w Pekinie poparcie dla Palestyńczyków. A szkoda, bo można by wtedy porównać wyniki, i mieć jakiś osąd popularności idei niepodległej Palestyny i nośności pomysłu wolnego Tybetu.

Gazeta Wyborcza i wielu sygnatariuszy apelu w sprawie „wolności Tybetu i łamania praw człowieka w Chinach” jest zdecydowanymi zwolennikami oddzielenia religii od państwa i polityki. Ich zdaniem prawo do zdawania religii na maturze jest zbędne i anachroniczne, a kościół katolicki i jego przedstawiciele nadmiernie angażują się w sferę polityki. Ktoś pewnie się zdziwi, dlaczego ci wyznawcy sekularyzmu nie mają żadnych oporów we wspieraniu politycznych poczynań buddyjskich mnichów z Tybetu. Najwyraźniej ludzie pokroju Sadurskiego, Wrońskiego, i Bendyka nie zauważają oczywistej niespójności swoich działań. Ich relatywizm nie ma granic, a tolerancja kończy się na widok koloratki.

Wojownicy z plemienia Gazety Wyborczej obijają kościół kijami krytyki nie tylko za udział w polityce. Gdy zaistnieje stosowna okazja, w ruch idzie pałka oskarżenia o brak aktywności w sprawach „bliskich sercu” sekularystom. Ostatnio Tomasz Bielecki w Gazecie Wyborczej zapytuje z wyrzutem „Dlaczego Benedykt XVI milczy ws. Tybetu?”. Widocznie pracownik Gazety Wyborczej rozgoryczony wcześniejszym milczeniem Papieża ws. rajdu wojsk izraelskich postanowił wziąć rzeczy w swoje ręce i przywołać głowę kościoła do porządku. Nie można mu się dziwić. Okazja trafiła się bowiem zacna by w stylu typowym dla moralnych dualistów dołożyć kościołowi. A wszystko to w imię wolności, niepodległości i demokracji. Szkoda tylko, że cierpienie, ból i strata ludzkich istnień jest tylko tłem tego marnego widowiska.

piątek, 15 lutego 2008

Eliksir radości

Oderwijmy się od naszej polskiej wariacji, która ma wiele składowych, a pierwsze skrzypce gra w niej rząd.

Zignorujmy, sztab kryzysowy powołany przez rząd do obrony Polski przed spadającym sojuszniczym satelitą. Według ostatniej plotki, jednym z zaleceń tego sztabu jest wydanie wszystkim obywatelom supertajnej broni defensywnej – tzw „Parasoli Pancernych” – chluby techniki zakładów Bumaru wraz z „Eliksirem Radości” produkcji firmy posła Palikoty.

„Parasole Pancerne” w 100% chronią przed odłamkami wielkości główki szpilki. „Eliksir Radości” ma natomiast pomóc zapomnieć o tych trochę większych odłamkach, których „Parasole Pancerne” nie powstrzymują.

Podobno PiS twierdzi, że rządowy kontrakt na dostawy „Eliksiru Radości” jest trefny, ale kto by tam wierzył pisiakom obsesyjnie szukającym UKŁADU w najcichszym nawet pierdnięciu motyla.

Zapomnijmy więc, choć na chwilę, o polskim systemie sprawiedliwości, który od miesiąca angażuje prawie wszystkie swoje siły w śledztwo próbujące ustalić okoliczności i zakres uszkodzeń obudowy 2 (dwóch) laptopów.

Sprawa laptopowa jest arcyważna, bo dotyczy poprzednika obecnego ministra sprawiedliwości - uznanego fachowca od bronienia bandziorów. W tej sytuacji zrozumiały jest brak zainteresowania ministerstwa sprawiedliwości nową seksaferą, w której oskarżonym o „satyryzm” jest działacz LiDu, a skarżącymi jest kilkanaście pracownic ratusza w Olsztynie.

Tematu olsztyńskiego nie podjęły też media, nauczone przykrym doświadczeniem z poprzedniej seksafery, kiedy to pani niezdolna wskazać ojca swojego dziecka, oskarżyła Andrzeja Leppera o molestowanie seksualne. Trudno się dziwić postawie prasie. Przecież rok po medialnym wydarzeniu, które wstrząsneło Polską, Lepper ma się dobrze, dalej jest na wolności. Nic nie wskazuje na prawdziwość oskarżeń złożonych przez kobietę najwyraźniej wyzwoloną z okowów pruderyjnej moralności.

Oderwijmy się w końcu od groteskowych realiów naszego kochanego kraju. Pomyślmy o czymś odmiennym, na przykład, o problemach Wielkiej Brytanii. Nie jest to miejsce tak odległe by być kompletnie niezrozumiałym. Mieszka tam też sporo Polaków, co powinno ułatwić nam utożsamienie się z tamtejszymi sprawami.

Oprócz Polaków, Wielką Brytanię zamieszkuje wielu muzułmanów. Tydzień temu Arcybiskup a Canterbury stwierdził, że wprowadzenie prawa Szaria (prawo oparte o religię muzułmańską) w Zjednoczonym Królestwie jest wskazane i nieuniknione.

Według prawa, w Wielkiej Brytanii arbitraż spraw cywilnych nie musi być prowadzony w sądzie publicznym. Z możliwości tej korzysta społeczność żydowska, której członkowie mogą za obopólną zgodą, oddać spór do sądu rabinicznego (Beit Din) funkcjonującego według prawa opartego na religii żydowskiej.

O zrównanie przywilejów w zakresie arbitrażu spraw cywilnych wystąpił ostatnio Muslim Council of Britain: Brytyjscy muzułmanie pragnęliby równości z innymi wyznaniami, w szczególności wyznawcami religii żydowskiej w Wielkiej Brytanii, w możliwościach wyboru dla muzułmanów życzących sobie by ich osobiste sprawy były sądzone według prawa Szaria.

Zgodnie z oczekiwaniami, powyższe oświadczenie wywołało gorącą dyskusję. Oponenci ogłosili bezzasadność porównywania Szaria z Beit Din, twierdząc, że Szaria, w przeciwieństwie do Beit Din, jest niezgodna z demokracją, ponieważ dyskryminuje kobiety. Naciągany argument, bo Beit Din też nie traktuje kobiet jak równych mężczyźnie. Jak pisze Roi Ben-Yehuda: Kiedy to ostatni raz kobieta występowała w rabinicznym sądzie jako sędzia lub świadek. Obydwa prawa religijne są na bakier z demokracją. Z tego też powodu, parę lat temu, wyeliminowano w Kanadzie możliwości arbitrażu spraw cywilnych poza systemem publicznym.

Poza Wielką Brytanią z przywileju arbitrażu w religijnym sądzie korzystają Żydzi w wielu innych krajach. Beit Din obowiązuje też w Izraelu. Według obiegowych opinii, w Izraelu i w tych innych krajach panuje demokracja. Według innych potocznych opinii, wszechświat jest nieskończony, a bociany zimują w Afryce. Ktoś pewnie chciałby wiedzieć która z tych opinii jest prawdziwa. A mnie ciekawi smak tego „Eliksiru Radości”. Bo to nie może być taka zwykła plota. Przecież chyba media nie kłamią cały czas?

Źródło

czwartek, 14 lutego 2008

Raj-tuski w Moskwie

Spotkanie Tuska z Putinem miało być przełomem w chłodnych stosunkach polsko-rosyjskich. Wizyta miała również dowieść obywatelom kraju nad Wisła skuteczności ugodowej polityki zagranicznaj obecnego rządu PO, a tym samym udowodnić bezsensowność twardej i nieustępliwej postawy poprzedniego rządu PiSu.

Nad sferą zagraniczną rządu Tuska czuwa z ramienia premiera Władyslaw Bartoszewski. Ten były minister spraw zagranicznych za czasów SLD, przejdzie do historii za prowadzenie polityki "brzydkiej panny bez posagu”. Zgodnie z tą koncepcją, Polska w materii polityki zagranicznej była niezwykle mało wybredna i wielce zgodna. Taka formuła miała z pewnością poparcie niektórych dyplomatów. Mogli oni na spotkaniach spokojnie „wypić i zakąsić”, jak powiada Michalkiewicz, bez potrzeby prowadzenia wyczerpujących i nerwy targających negocjacji. Partnerzy rozmów byli zawsze zadowoleni, ładnie się uśmiechali poklepując człowieka po plecach, i w najgorszym przypadku wręczali jakiś honorowy tytuł lub dyplom jako dowód wdzięczności. Innymi słowy, warunki bezpieczeństwa i higieny pracy były wzorowe, a korzyści wymierne. W tych dobrych czasach, słowa starego Żyda mówiącego, że „ Najgorszy geszeft jest lepszy niż złota robota” można było spokojnie o kant stołu potłuc.

Stawka wizyty Tuska w Moskwie, w ramach odkurzonej polityki „brzydkiej panny”, była wysoka. Oprócz wielu istotnych spraw czekających rozwiązania, na szali była reputacja rządzącej koalicji PO-PSL, która przed podróżą obiecywała spore ustępstwa w stronę Rosji.

Najpierw wicepremier Pawlak oznajmił umożliwienie Rosjanom zakupu strategicznych zakładów energetycznych w Polsce. Po chwili premier Tusk ogłosił polskie poparcie dla wniosku o przyjęcie Rosji do OECD. Nie jest to sprawa bagatelna, bo członkostwo w tej organizacji przekłada się na konkretne korzyści związane z łatwiejszym dostępem do nowych technologii i ułatwieniami handlowo-finansowymi. Za Tuskiem podążył, Radek Sikorski, który nie bacząc na unilateralne wycofanie się Moskwy z Układu Kontroli Broni Konwencjonalnej, wybrał się do Rosji by tam konsultować temat zainstalowania amerykańskiej tarczy antyrakietowej na terenie Polski. Kto myślał, że tego rodzaju decyzja jest suwerenną sprawą Polski i USA, temu rząd Tuska raz na zawsze udowodnił błędność logicznego rozumowania.

Polskie ustępstwa zbiegły się w czasie z częściowym zniesieniem przez stronę rosyjską embarga na nasze produkty żywnościowe. Opinie są podzielone co do motywów tej decyzji. Jedni uważają, że była to reakcja na szereg ciepłych gestów polskiego rządu. Inni twierdzą, że po zablokowaniu rozmów Rosji z UE przez rząd PiSu, skutki embarga nałożonego latem 2005, stały się bardziej dokuczliwe dla Rosji niż dla Polski.

Niewątpliwie rząd Tuska pragnął w Moskwie sukcesu. Czy go osiągnął? Politycy koalicji PO i PSL kiwają twierdząco głowami. W pochwalnych chórach wysokie C zawodzą również działacze LiDu, dawni komuniści - ludzie ideowo bliscy PO. Wrażenie sukcesu można też było odnieść oglądając telewizje i czytając gazety przyjazne partii Tuska, czyli praktycznie wszystkie media.

A jak było w rzeczywistości? Wizyta rozpoczęła się z przytupem od piramidalnego skandalu, który został odnotowany na świecie, a w Polsce przeszedł praktycznie niezauważony. Do incydentu doszło zaraz po przylocie Tuska. Rosjanie poinformowali stronę polską, że jeden z dziennikarzy polskich mających relacjonować wizytę, Wacław Radziwinowicz z "Gazety Wyborczej", jest osobą niepożądaną i ma opuścić Rosję. Radziwinowicza niezwłocznie odwieziono z powrotem na lotnisko, ale po negocjacjach i wstawienictwie Tuska Rosjanie odstąpili od swojego żądania.

Skaza jednak została. Trudno sobie wyobrazić aby ten incydent nie odbił się na późniejszych rozmowach. Sprawa była poważna. „Reuters” w sporej notatce o jednoznacznym tytule: „Premier Polski w Rosji, polski reporter zatrzymany”, poświęcił połowę miejsca zatrzymaniu dziennikarza „Gazety Wyborczej”. Dziwić się można, że w takiej sytuacji rozmowy były kontynuowane, i że polska strona nie wróciła do domu. Do takiej konkluzji skłania wypowiedź Radziwinowicza dla „Reutersa”: To co się zdarzyło dzisiaj to wygląda moim zdaniem na czystą prowokację, ponieważ oni (Rosjanie) dali mi wczoraj wizę. To jest polityczna kara.

Na użytek polskiego odbiorcy bohater zamieszania miał jednak kompletnie odmienną wersję wydarzeń i próbował je maksymalnie zminimalizować mówiąc: Nie róbmy z tego wielkiego skandalu. Rosja to nie jest monolit, trwa tu zacięta walka. Są różne siły chcące podstawiać sobie nogę. Nieprzekonywująco brzmią te słowa z ust dziennikarza gazety, która non-stop informuje o totalnej dyktaturze w Rosji, gdzie wszysto jest kontrolowane przez Putina.

Aby pokryć większość ewentualności Radziwinowicz podaje jako alternatywne wyjaśnienie możliwość pomyłki po stronie rosyjskiej: Incydent trwał, nie wiem, może pól godziny. Skończył się dobrze. Trzeba powiedzieć, że Rosjanie wyszli z niego z klasą, bo przeprosili i obiecali, że to się więcej nie powtórzy. Myślę, że pomyłki, i różne takie historie się zdarzają, choć nie powinny. Natomiast klasę partnera ocenia się jak potrafi z niego wyjść. A Rosjanie rzeczywiście wyszli z klasą.

Innymi słowy Radziwinowicz sugeruje, że Rosjanom się coś pomieszało i wzięli go za kogoś innego. Ponownie, trudno sobie coś takiego wyobrazić w kraju gdzie wszystko, a najbardziej służby specjalne, są pod absolutną kontrolą Putina, fachowca z KGB.

Uważny czytelnik pewnie już się pogubił w tych sprzecznych ze sobą wersjach Radziwinowicza. Po prawdzie, trudno się rozeznać czy według dziennikarza „Gazety Wyborczej” Rosjanie to są fajne chłopaki z klasą czy też są tylko niedorobionymi półgłówkami żądnymi politycznej zemsty. Najwyraźniej Radziwinowicz trzyma w zanadrzu niezmierzone morze opinii, którymi rzuca od niechcenia na lewo i prawo. Nie bez kozery ten odważny reporter pracuje dla opinotwórczej gazety.

Oczywiście, afera z Radziwinowiczem mogła być rosyjską prowokacją mającą na celu ośmieszenie i zdyskredytowanie Tuska. Tylko czy to by było w rosyjskim interesie? Tusk to przecież dla Rosjan „nasz człowiek w Warszawie”. Prymitywne „uwalenie” osoby przychylnej Moskwie raczej nie wchodzi w rachubę. Chyba, że Radziwinowicz ma rację, i Rosjanie nagminnie popełniają pomyłki, i tak jak w jego przypadku, wzięli Tuska za kogoś innego. Traktując poważnie słowa pracownika „Gazety Wyborczej” można by powiedzieć: „Całe szczęście, że nam Premiera nie zamknęli”.

Radziwinowicz ma jakieś niezwykłe zdolności bycia obiektem zainteresowania służb specjalnych poza granicami Polski. Pół roku temu został zatrzymany przez Białorusinów. „Gazeta Wyborcza” poświęciła wydarzeniu na Białorusi aż dwie notatki. Tym razem, za przygodę w Moskwie, Radziwinowiczowi dostał się jedynie akapit w obszernym harmonogramie wizyty naszego premiera na Kremlu. Ponieważ ten harmonogram, z niewiadomych powodów, nie zaczyna się od przyjazdu Tuska do Moskwy, tylko jego wyjazdem ze stolicy Rosji, wiadomość o przygodach dzielnego reportera pojawia się na samym końcu. Kto czyta po łebkach ten pewnie nie dotrwał do najciekawszego wydarzenia spotkania przywódców bratnich narodów. Może o to chodziło, i stąd ta chronologia do góry nogami.

Przyczyn potraktowania Radziwinowicza jako „persona non grata” nie podano do publicznej wiadomości. Nie można wykluczyć sytuacji, w której Rosjanie mieli uzasadnione zastrzeżenia do jego osoby. Taka wersja wydarzeń wydaje się prawdopodobna biorąc pod uwagę zaszłości na Białorusi. W takim przypadku Rosjanie mieliby podstawy traktować podejrzliwie cała delegację, łącznie z Tuskiem. Jeżeli Radziwinowicz był rzeczywiście „trefny” to pojawia się pytanie co robiły polskie służby dyplomatyczne i specjalne - dlaczego zezwolono mu na uczestnictwo w wizycie. Czy nie wiedziano o jego domniemanej trefności?

Bez względu na realne przyczyny, zajście z Radziwinowiczem z pewnością nie pomogło rozmowom. Obie strony musiały być nieźle zjeżone, nieufne i nieskore do kompromisu. Nic więc dziwnego, że Tusk z Moskwy przywiózł tylko wspomnienia uścisku dłoni z Putinem poparte parą pustych frazesów. W najważniejszej dla nas sprawie - budowie gazociągu na dnie Bałtyku - Rosjanie zdania nie zmienili.

Jedynie co Tusk zyskał to chyba współczucie prezydenta Rosji, który pocieszycielsko powiedział: Nie należy dramatyzować w związku z problemami w naszych stosunkach - co skrzętnie odnotowała „Gazeta Wyborcza”. Na tym szczeblu takie ludzkie gesty są miłe, ale mają ograniczoną wartość jak długo nie przekładają się na konkrety.

Wypowiedzenie uprzejmych słów przyszło Putinowi łatwo, bo wizyta polskiego premiera w trakcie rosyjskiej kampanii wyborczej była bardzo na rękę władcy Kremla. Kompromitacja polskiej strony, nie tylko nie była jego problemem, ale wręcz odwrotnie, wzmocniła tylko jego pozycję. A to przecież było celem Putina gdy wyrażał zgodę na przyjazd Tuska.

Źródła
http://uk.reuters.com/article/oilRpt/idUKL0867615920080208
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,4910099.html
http://wideo.gazeta.pl/wideo/0,0,4910939.html
http://www.gazetawyborcza.pl/1,86672,4318172.html
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,4316793.html
http://www.tvn24.pl/-1,8944,1538207,raport_wiadomosc.html

piątek, 1 lutego 2008

Wywiady 5/10 – Celnicy

Pytanie: Panie Premierze, kiedy przestaną strajkować celnicy?

Odpowiedź: O to musi się Pan Redaktor spytać celników.

P: Ale przecież Służba Celna podlega pod Pana?

O: Panie Redaktorze, oczywiście taka podległość istnieje, ale przecież to nie ja kazałem im strajkować, żeby teraz mnie pytać kiedy przestaną?

P: Panie Premierze, ja nie wiem kto kazał im strajkować, ale Pan Premier chyba jest władny coś w tej materii zrobić. Przecież Pan z nimi nawet rozmawiał.
O: Oczywiście, że rozmawiałem, ale nie ze wszystkimi. Tylko z paroma, bo reszta - jak Pan Redaktor wie - strajkuje i ani myśli przyjść do roboty.

P: My wiemy, że oni strajkują. Żadna to nowina, ale co ci celnicy Panu Premierowi powiedzieli?

O: Ci co nie strajkują to oczywiście chcą pracować. A ci co strajkują to nie bardzo wiem co chcą, bo jak już powiedziałem, nie przyszli na rozmowy.

P: Jak to nie przyszli?

O: No przecież mówię, że strajkują. To i na spotkanie też nie przyszli, i rząd nijak miał się czegoś dowiedzieć o ich żądaniach.

P: Ale przecież strajkujący mają swoich reprezentantów.

O: Oczywiście, że mają. Ale, Panie Redaktorze, są jeszcze związki, które nie strajkują. I ich jest więcej niż tych strajkujących. To byłoby niesprawiedliwe gdyby mniejszość decydowała o większości. Mój rząd nie może dopuszczać się czynów podminowujących zasady sprawiedliwości społecznej. Mój rząd ma na uwadze dobro wszystkich obywateli. By wszystkim żyło się lepiej!

P: Ale Panie Premierze, żądania strajkujących odnoszą się do wszystkich celników.

O: A skąd Pan Redaktor to wie? Rozmawiał Pan z tymi co nie strajkują?

P: No. No, nie.

O: No, widzi Pan. Najpierw trzeba informacje sprawdzić. Nie powinien Pan rzucać słów na wiatr. Potem się Pan dziwi, że ludzie nie wierzą dziennikarzom. I jeszcze krzyczy Pan głośno gdy mówimy o prywatyzacji mediów publicznych.

P: To rząd ma jakieś plany prywatyzacj radia i telewizji?

O: Prywatyzacji? A kto to powiedział?!!

P: No, Pan Premier.

O: Panie Redaktorze, ja powiedziałem, że my tylko rozmawiamy na ten temat. Chyba do tego mamy jeszcze prawo? Czy może Pan uważa, że rząd nie powinien dyskutowac spraw mediów publicznych?

P: Oczywiście, że rząd ma prawo, i nawet obowiązek, rozmawiać o takich rzeczach. Ale Pan Premier zapewne oczekuje, że te rozmowy zaowocują jakimiś ustawami?

O: Panie Redaktorze, czy mój rząd ustanowił kiedyś jakąkolwiek ustawę?

P: No. No, nie...

O: No widzi Pan. Znowu Pan coś zakłada, bezpodstawnie oskarża o jakieś ustawy. A przecież ostrzegałem Pana. A Pan nic, tylko dalej rozpowszechnia pomówienia.

P: Ja jestem daleki od pomówień, ale czy to znaczy, że Pan Premier nie planuje ustaw?

O: Pan, Panie Redaktorze popada z jednej skrajności w drugą. Jak będzie trzeba to nawet ustawę ustanowimi. To jest co prawda czynność bardzo pracochłonna, ale ja tego nie wykluczam. A propos pracy, czy Pan Redaktor wie, że ja pracuję 20 godzin na dobę?

P: Nie może być?!!!

O: A tak właśnie jest!

P: Ale wygląda Pan Premier tak świeżo?!

O: Najwyraźniej premierostwo mi służy, a ciężka praca uduchawia i uszlachetnia.

P: To bardzo dobrze, bo już się obawiałem, że....

O: Nie ma się Pan czego obawiać Panie Redaktorze. Niech Pan tylko skromnie, bez nadgorliwości i nadmiernej dociekliwości wykonuje swoje obowiązki, a wszystko będzie w porządku.

P: Oczywiście, Panie Premierze, będę się starał. Dziękuję bardzo za rozmowę. Do widzenia.