Jacek Michał

sobota, 6 grudnia 2008

Nie ignorujmy Blumsztajna

Do powyższej konkluzji doszedłem po przecztaniu wpisu Kataryny “Leming zrobiony w śmiecia”. Od razu wyjaśniam, że zgadzam się z prawie wszystkimi tezami zawartymi w tekście doskonałej blogerki. Dlaczego więc doceniam Blumsztajna? Proste. Za jego determinację i otwartość, wręcz prostolinijność, w pisaniu rzeczy złych, obraźliwych i tragicznie głupich w obronie interesów i poglądów swojego środowiska.

Kataryna przypomina wypowiedź Blumsztajna odradzającego Warzesze i Semce komentowaniem „wybryków Gazety Wyborczej” w Fakcie. Blogerka sugeruje, że to rada chybiona, bo poziom publicystyki Warzechy jest znacznie wyższy od tego w twórczości Blumsztajna. Trudno mi się zgodzić z tą tezą.

Warzecha i jemu podobni twierdzą, że siędzą na płocie beztronności i z jego wysokości widzą rzeczy lepiej i wyraźniej. I dlatego tylko ich osądy są trafne i obiektywne. Taka jest teoria warzechoidalnych argumentów, które życie weryfikuje do oportunistycznego relatywizmu zakrapianego sosem indywidualnych politycznych animozji z grzybkami trywialnego konformizmu.

W latach 2005-2007 warzechoidzi byli bezkompromisowo krytyczni wobec ówczesnej władzy. Po zwycięstwie PO, doszło do spektakularnej zmiany ich postawy. Zaczęli nawoływać do ograniczenia agresji w dyskursie politycznym. Apel ten świetnie wpisywał się w koncepcję „polityki miłości” rządu Tuska, która później zaowocowała aferą laptpową i przekrętem dorszowym, suma summarum na circa 2000 PLN. Media żyły tymi aferami przez parę miesięcy pomimo oczywistego braku szkodliwości zarzucanych czynów.

Wyrugowanie dziennikarskiej agresji początkowo objawiało się absoultnym brakiem krytyki obecnego rządu. Prawdopodobnie było to wynikiem poprzednich przyzwyczajeń - nie można nauczyć starego psa nowych sztuczek, mówi angielskie powiedzenie - gdyż PiSowi i jego zwolennikom dostawało się jak za starych kaczystowskich czasów. Później, z upływem czasu, gdy coraz trudniej było kłamać, że rząd PO czyni dobrze, wypłynęły nieśmiałe krytyki spod warzechoidowych piór. Ale zawsze stonowane i oparte na formule – „Faktem jest, że Tusk siorbie przy obiedzie, ale prawdą jest też, że w tym czasie Kaczyński chodzi zasmarkany”. Jakby nie było oczywistych prawd i pryncypiów. Jakby wszystko było szare. Żeby tylko nie wskazać jednoznacznie na winnego. Żeby tylko było po równo. Żeby się nie wychylić.

Dlatego doceniam Blumsztajna za stałość i jasność poglądów. Jego publicystyka stwarza wyraźny podział na „My i Oni”. Ktoś może również cenić publicystów Gazety Wyborczej za odwagę pisania wbrew zdrowemu rozsądkowi i szydzenia z uczuć wszechobecnych w społeczeństwie. Mnie jednak nie pasuje brawura tej zabawy w prostackie drażnienie narodowego misia. Może jest w tym jakiś wyższy cel, ale wiemy z historii, że czasami pomimo użycia całej masy hamulcowych „Bolków”, rzeczy wymykają się spoza kontroli, i przybierają wymiar tragedii. Niech więc pan Blumsztajn i jego środowisko pójdą lepiej drażnić Papuasów. Nie dlatego bym źle życzył lub gardził ludźmi o czarnej skórze. Nie. Po prostu mieszkają daleko od Polski. Jak u nich coś pierdyknie to jest cień szansy, że moja ojczyzna na tym nie ucierpi.

http://kataryna.salon24.pl/105220,index.html

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz