Spotkanie Tuska z Putinem miało być przełomem w chłodnych stosunkach polsko-rosyjskich. Wizyta miała również dowieść obywatelom kraju nad Wisła skuteczności ugodowej polityki zagranicznaj obecnego rządu PO, a tym samym udowodnić bezsensowność twardej i nieustępliwej postawy poprzedniego rządu PiSu.
Nad sferą zagraniczną rządu Tuska czuwa z ramienia premiera Władyslaw Bartoszewski. Ten były minister spraw zagranicznych za czasów SLD, przejdzie do historii za prowadzenie polityki "brzydkiej panny bez posagu”. Zgodnie z tą koncepcją, Polska w materii polityki zagranicznej była niezwykle mało wybredna i wielce zgodna. Taka formuła miała z pewnością poparcie niektórych dyplomatów. Mogli oni na spotkaniach spokojnie „wypić i zakąsić”, jak powiada Michalkiewicz, bez potrzeby prowadzenia wyczerpujących i nerwy targających negocjacji. Partnerzy rozmów byli zawsze zadowoleni, ładnie się uśmiechali poklepując człowieka po plecach, i w najgorszym przypadku wręczali jakiś honorowy tytuł lub dyplom jako dowód wdzięczności. Innymi słowy, warunki bezpieczeństwa i higieny pracy były wzorowe, a korzyści wymierne. W tych dobrych czasach, słowa starego Żyda mówiącego, że „ Najgorszy geszeft jest lepszy niż złota robota” można było spokojnie o kant stołu potłuc.
Stawka wizyty Tuska w Moskwie, w ramach odkurzonej polityki „brzydkiej panny”, była wysoka. Oprócz wielu istotnych spraw czekających rozwiązania, na szali była reputacja rządzącej koalicji PO-PSL, która przed podróżą obiecywała spore ustępstwa w stronę Rosji.
Najpierw wicepremier Pawlak oznajmił umożliwienie Rosjanom zakupu strategicznych zakładów energetycznych w Polsce. Po chwili premier Tusk ogłosił polskie poparcie dla wniosku o przyjęcie Rosji do OECD. Nie jest to sprawa bagatelna, bo członkostwo w tej organizacji przekłada się na konkretne korzyści związane z łatwiejszym dostępem do nowych technologii i ułatwieniami handlowo-finansowymi. Za Tuskiem podążył, Radek Sikorski, który nie bacząc na unilateralne wycofanie się Moskwy z Układu Kontroli Broni Konwencjonalnej, wybrał się do Rosji by tam konsultować temat zainstalowania amerykańskiej tarczy antyrakietowej na terenie Polski. Kto myślał, że tego rodzaju decyzja jest suwerenną sprawą Polski i USA, temu rząd Tuska raz na zawsze udowodnił błędność logicznego rozumowania.
Polskie ustępstwa zbiegły się w czasie z częściowym zniesieniem przez stronę rosyjską embarga na nasze produkty żywnościowe. Opinie są podzielone co do motywów tej decyzji. Jedni uważają, że była to reakcja na szereg ciepłych gestów polskiego rządu. Inni twierdzą, że po zablokowaniu rozmów Rosji z UE przez rząd PiSu, skutki embarga nałożonego latem 2005, stały się bardziej dokuczliwe dla Rosji niż dla Polski.
Niewątpliwie rząd Tuska pragnął w Moskwie sukcesu. Czy go osiągnął? Politycy koalicji PO i PSL kiwają twierdząco głowami. W pochwalnych chórach wysokie C zawodzą również działacze LiDu, dawni komuniści - ludzie ideowo bliscy PO. Wrażenie sukcesu można też było odnieść oglądając telewizje i czytając gazety przyjazne partii Tuska, czyli praktycznie wszystkie media.
A jak było w rzeczywistości? Wizyta rozpoczęła się z przytupem od piramidalnego skandalu, który został odnotowany na świecie, a w Polsce przeszedł praktycznie niezauważony. Do incydentu doszło zaraz po przylocie Tuska. Rosjanie poinformowali stronę polską, że jeden z dziennikarzy polskich mających relacjonować wizytę, Wacław Radziwinowicz z "Gazety Wyborczej", jest osobą niepożądaną i ma opuścić Rosję. Radziwinowicza niezwłocznie odwieziono z powrotem na lotnisko, ale po negocjacjach i wstawienictwie Tuska Rosjanie odstąpili od swojego żądania.
Skaza jednak została. Trudno sobie wyobrazić aby ten incydent nie odbił się na późniejszych rozmowach. Sprawa była poważna. „Reuters” w sporej notatce o jednoznacznym tytule: „Premier Polski w Rosji, polski reporter zatrzymany”, poświęcił połowę miejsca zatrzymaniu dziennikarza „Gazety Wyborczej”. Dziwić się można, że w takiej sytuacji rozmowy były kontynuowane, i że polska strona nie wróciła do domu. Do takiej konkluzji skłania wypowiedź Radziwinowicza dla „Reutersa”: To co się zdarzyło dzisiaj to wygląda moim zdaniem na czystą prowokację, ponieważ oni (Rosjanie) dali mi wczoraj wizę. To jest polityczna kara.
Na użytek polskiego odbiorcy bohater zamieszania miał jednak kompletnie odmienną wersję wydarzeń i próbował je maksymalnie zminimalizować mówiąc: Nie róbmy z tego wielkiego skandalu. Rosja to nie jest monolit, trwa tu zacięta walka. Są różne siły chcące podstawiać sobie nogę. Nieprzekonywująco brzmią te słowa z ust dziennikarza gazety, która non-stop informuje o totalnej dyktaturze w Rosji, gdzie wszysto jest kontrolowane przez Putina.
Aby pokryć większość ewentualności Radziwinowicz podaje jako alternatywne wyjaśnienie możliwość pomyłki po stronie rosyjskiej: Incydent trwał, nie wiem, może pól godziny. Skończył się dobrze. Trzeba powiedzieć, że Rosjanie wyszli z niego z klasą, bo przeprosili i obiecali, że to się więcej nie powtórzy. Myślę, że pomyłki, i różne takie historie się zdarzają, choć nie powinny. Natomiast klasę partnera ocenia się jak potrafi z niego wyjść. A Rosjanie rzeczywiście wyszli z klasą.
Innymi słowy Radziwinowicz sugeruje, że Rosjanom się coś pomieszało i wzięli go za kogoś innego. Ponownie, trudno sobie coś takiego wyobrazić w kraju gdzie wszystko, a najbardziej służby specjalne, są pod absolutną kontrolą Putina, fachowca z KGB.
Uważny czytelnik pewnie już się pogubił w tych sprzecznych ze sobą wersjach Radziwinowicza. Po prawdzie, trudno się rozeznać czy według dziennikarza „Gazety Wyborczej” Rosjanie to są fajne chłopaki z klasą czy też są tylko niedorobionymi półgłówkami żądnymi politycznej zemsty. Najwyraźniej Radziwinowicz trzyma w zanadrzu niezmierzone morze opinii, którymi rzuca od niechcenia na lewo i prawo. Nie bez kozery ten odważny reporter pracuje dla opinotwórczej gazety.
Oczywiście, afera z Radziwinowiczem mogła być rosyjską prowokacją mającą na celu ośmieszenie i zdyskredytowanie Tuska. Tylko czy to by było w rosyjskim interesie? Tusk to przecież dla Rosjan „nasz człowiek w Warszawie”. Prymitywne „uwalenie” osoby przychylnej Moskwie raczej nie wchodzi w rachubę. Chyba, że Radziwinowicz ma rację, i Rosjanie nagminnie popełniają pomyłki, i tak jak w jego przypadku, wzięli Tuska za kogoś innego. Traktując poważnie słowa pracownika „Gazety Wyborczej” można by powiedzieć: „Całe szczęście, że nam Premiera nie zamknęli”.
Radziwinowicz ma jakieś niezwykłe zdolności bycia obiektem zainteresowania służb specjalnych poza granicami Polski. Pół roku temu został zatrzymany przez Białorusinów. „Gazeta Wyborcza” poświęciła wydarzeniu na Białorusi aż dwie notatki. Tym razem, za przygodę w Moskwie, Radziwinowiczowi dostał się jedynie akapit w obszernym harmonogramie wizyty naszego premiera na Kremlu. Ponieważ ten harmonogram, z niewiadomych powodów, nie zaczyna się od przyjazdu Tuska do Moskwy, tylko jego wyjazdem ze stolicy Rosji, wiadomość o przygodach dzielnego reportera pojawia się na samym końcu. Kto czyta po łebkach ten pewnie nie dotrwał do najciekawszego wydarzenia spotkania przywódców bratnich narodów. Może o to chodziło, i stąd ta chronologia do góry nogami.
Przyczyn potraktowania Radziwinowicza jako „persona non grata” nie podano do publicznej wiadomości. Nie można wykluczyć sytuacji, w której Rosjanie mieli uzasadnione zastrzeżenia do jego osoby. Taka wersja wydarzeń wydaje się prawdopodobna biorąc pod uwagę zaszłości na Białorusi. W takim przypadku Rosjanie mieliby podstawy traktować podejrzliwie cała delegację, łącznie z Tuskiem. Jeżeli Radziwinowicz był rzeczywiście „trefny” to pojawia się pytanie co robiły polskie służby dyplomatyczne i specjalne - dlaczego zezwolono mu na uczestnictwo w wizycie. Czy nie wiedziano o jego domniemanej trefności?
Bez względu na realne przyczyny, zajście z Radziwinowiczem z pewnością nie pomogło rozmowom. Obie strony musiały być nieźle zjeżone, nieufne i nieskore do kompromisu. Nic więc dziwnego, że Tusk z Moskwy przywiózł tylko wspomnienia uścisku dłoni z Putinem poparte parą pustych frazesów. W najważniejszej dla nas sprawie - budowie gazociągu na dnie Bałtyku - Rosjanie zdania nie zmienili.
Jedynie co Tusk zyskał to chyba współczucie prezydenta Rosji, który pocieszycielsko powiedział: Nie należy dramatyzować w związku z problemami w naszych stosunkach - co skrzętnie odnotowała „Gazeta Wyborcza”. Na tym szczeblu takie ludzkie gesty są miłe, ale mają ograniczoną wartość jak długo nie przekładają się na konkrety.
Wypowiedzenie uprzejmych słów przyszło Putinowi łatwo, bo wizyta polskiego premiera w trakcie rosyjskiej kampanii wyborczej była bardzo na rękę władcy Kremla. Kompromitacja polskiej strony, nie tylko nie była jego problemem, ale wręcz odwrotnie, wzmocniła tylko jego pozycję. A to przecież było celem Putina gdy wyrażał zgodę na przyjazd Tuska.
Źródła
http://uk.reuters.com/article/oilRpt/idUKL0867615920080208
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,4910099.html
http://wideo.gazeta.pl/wideo/0,0,4910939.html
http://www.gazetawyborcza.pl/1,86672,4318172.html
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,4316793.html
http://www.tvn24.pl/-1,8944,1538207,raport_wiadomosc.html
Nad sferą zagraniczną rządu Tuska czuwa z ramienia premiera Władyslaw Bartoszewski. Ten były minister spraw zagranicznych za czasów SLD, przejdzie do historii za prowadzenie polityki "brzydkiej panny bez posagu”. Zgodnie z tą koncepcją, Polska w materii polityki zagranicznej była niezwykle mało wybredna i wielce zgodna. Taka formuła miała z pewnością poparcie niektórych dyplomatów. Mogli oni na spotkaniach spokojnie „wypić i zakąsić”, jak powiada Michalkiewicz, bez potrzeby prowadzenia wyczerpujących i nerwy targających negocjacji. Partnerzy rozmów byli zawsze zadowoleni, ładnie się uśmiechali poklepując człowieka po plecach, i w najgorszym przypadku wręczali jakiś honorowy tytuł lub dyplom jako dowód wdzięczności. Innymi słowy, warunki bezpieczeństwa i higieny pracy były wzorowe, a korzyści wymierne. W tych dobrych czasach, słowa starego Żyda mówiącego, że „ Najgorszy geszeft jest lepszy niż złota robota” można było spokojnie o kant stołu potłuc.
Stawka wizyty Tuska w Moskwie, w ramach odkurzonej polityki „brzydkiej panny”, była wysoka. Oprócz wielu istotnych spraw czekających rozwiązania, na szali była reputacja rządzącej koalicji PO-PSL, która przed podróżą obiecywała spore ustępstwa w stronę Rosji.
Najpierw wicepremier Pawlak oznajmił umożliwienie Rosjanom zakupu strategicznych zakładów energetycznych w Polsce. Po chwili premier Tusk ogłosił polskie poparcie dla wniosku o przyjęcie Rosji do OECD. Nie jest to sprawa bagatelna, bo członkostwo w tej organizacji przekłada się na konkretne korzyści związane z łatwiejszym dostępem do nowych technologii i ułatwieniami handlowo-finansowymi. Za Tuskiem podążył, Radek Sikorski, który nie bacząc na unilateralne wycofanie się Moskwy z Układu Kontroli Broni Konwencjonalnej, wybrał się do Rosji by tam konsultować temat zainstalowania amerykańskiej tarczy antyrakietowej na terenie Polski. Kto myślał, że tego rodzaju decyzja jest suwerenną sprawą Polski i USA, temu rząd Tuska raz na zawsze udowodnił błędność logicznego rozumowania.
Polskie ustępstwa zbiegły się w czasie z częściowym zniesieniem przez stronę rosyjską embarga na nasze produkty żywnościowe. Opinie są podzielone co do motywów tej decyzji. Jedni uważają, że była to reakcja na szereg ciepłych gestów polskiego rządu. Inni twierdzą, że po zablokowaniu rozmów Rosji z UE przez rząd PiSu, skutki embarga nałożonego latem 2005, stały się bardziej dokuczliwe dla Rosji niż dla Polski.
Niewątpliwie rząd Tuska pragnął w Moskwie sukcesu. Czy go osiągnął? Politycy koalicji PO i PSL kiwają twierdząco głowami. W pochwalnych chórach wysokie C zawodzą również działacze LiDu, dawni komuniści - ludzie ideowo bliscy PO. Wrażenie sukcesu można też było odnieść oglądając telewizje i czytając gazety przyjazne partii Tuska, czyli praktycznie wszystkie media.
A jak było w rzeczywistości? Wizyta rozpoczęła się z przytupem od piramidalnego skandalu, który został odnotowany na świecie, a w Polsce przeszedł praktycznie niezauważony. Do incydentu doszło zaraz po przylocie Tuska. Rosjanie poinformowali stronę polską, że jeden z dziennikarzy polskich mających relacjonować wizytę, Wacław Radziwinowicz z "Gazety Wyborczej", jest osobą niepożądaną i ma opuścić Rosję. Radziwinowicza niezwłocznie odwieziono z powrotem na lotnisko, ale po negocjacjach i wstawienictwie Tuska Rosjanie odstąpili od swojego żądania.
Skaza jednak została. Trudno sobie wyobrazić aby ten incydent nie odbił się na późniejszych rozmowach. Sprawa była poważna. „Reuters” w sporej notatce o jednoznacznym tytule: „Premier Polski w Rosji, polski reporter zatrzymany”, poświęcił połowę miejsca zatrzymaniu dziennikarza „Gazety Wyborczej”. Dziwić się można, że w takiej sytuacji rozmowy były kontynuowane, i że polska strona nie wróciła do domu. Do takiej konkluzji skłania wypowiedź Radziwinowicza dla „Reutersa”: To co się zdarzyło dzisiaj to wygląda moim zdaniem na czystą prowokację, ponieważ oni (Rosjanie) dali mi wczoraj wizę. To jest polityczna kara.
Na użytek polskiego odbiorcy bohater zamieszania miał jednak kompletnie odmienną wersję wydarzeń i próbował je maksymalnie zminimalizować mówiąc: Nie róbmy z tego wielkiego skandalu. Rosja to nie jest monolit, trwa tu zacięta walka. Są różne siły chcące podstawiać sobie nogę. Nieprzekonywująco brzmią te słowa z ust dziennikarza gazety, która non-stop informuje o totalnej dyktaturze w Rosji, gdzie wszysto jest kontrolowane przez Putina.
Aby pokryć większość ewentualności Radziwinowicz podaje jako alternatywne wyjaśnienie możliwość pomyłki po stronie rosyjskiej: Incydent trwał, nie wiem, może pól godziny. Skończył się dobrze. Trzeba powiedzieć, że Rosjanie wyszli z niego z klasą, bo przeprosili i obiecali, że to się więcej nie powtórzy. Myślę, że pomyłki, i różne takie historie się zdarzają, choć nie powinny. Natomiast klasę partnera ocenia się jak potrafi z niego wyjść. A Rosjanie rzeczywiście wyszli z klasą.
Innymi słowy Radziwinowicz sugeruje, że Rosjanom się coś pomieszało i wzięli go za kogoś innego. Ponownie, trudno sobie coś takiego wyobrazić w kraju gdzie wszystko, a najbardziej służby specjalne, są pod absolutną kontrolą Putina, fachowca z KGB.
Uważny czytelnik pewnie już się pogubił w tych sprzecznych ze sobą wersjach Radziwinowicza. Po prawdzie, trudno się rozeznać czy według dziennikarza „Gazety Wyborczej” Rosjanie to są fajne chłopaki z klasą czy też są tylko niedorobionymi półgłówkami żądnymi politycznej zemsty. Najwyraźniej Radziwinowicz trzyma w zanadrzu niezmierzone morze opinii, którymi rzuca od niechcenia na lewo i prawo. Nie bez kozery ten odważny reporter pracuje dla opinotwórczej gazety.
Oczywiście, afera z Radziwinowiczem mogła być rosyjską prowokacją mającą na celu ośmieszenie i zdyskredytowanie Tuska. Tylko czy to by było w rosyjskim interesie? Tusk to przecież dla Rosjan „nasz człowiek w Warszawie”. Prymitywne „uwalenie” osoby przychylnej Moskwie raczej nie wchodzi w rachubę. Chyba, że Radziwinowicz ma rację, i Rosjanie nagminnie popełniają pomyłki, i tak jak w jego przypadku, wzięli Tuska za kogoś innego. Traktując poważnie słowa pracownika „Gazety Wyborczej” można by powiedzieć: „Całe szczęście, że nam Premiera nie zamknęli”.
Radziwinowicz ma jakieś niezwykłe zdolności bycia obiektem zainteresowania służb specjalnych poza granicami Polski. Pół roku temu został zatrzymany przez Białorusinów. „Gazeta Wyborcza” poświęciła wydarzeniu na Białorusi aż dwie notatki. Tym razem, za przygodę w Moskwie, Radziwinowiczowi dostał się jedynie akapit w obszernym harmonogramie wizyty naszego premiera na Kremlu. Ponieważ ten harmonogram, z niewiadomych powodów, nie zaczyna się od przyjazdu Tuska do Moskwy, tylko jego wyjazdem ze stolicy Rosji, wiadomość o przygodach dzielnego reportera pojawia się na samym końcu. Kto czyta po łebkach ten pewnie nie dotrwał do najciekawszego wydarzenia spotkania przywódców bratnich narodów. Może o to chodziło, i stąd ta chronologia do góry nogami.
Przyczyn potraktowania Radziwinowicza jako „persona non grata” nie podano do publicznej wiadomości. Nie można wykluczyć sytuacji, w której Rosjanie mieli uzasadnione zastrzeżenia do jego osoby. Taka wersja wydarzeń wydaje się prawdopodobna biorąc pod uwagę zaszłości na Białorusi. W takim przypadku Rosjanie mieliby podstawy traktować podejrzliwie cała delegację, łącznie z Tuskiem. Jeżeli Radziwinowicz był rzeczywiście „trefny” to pojawia się pytanie co robiły polskie służby dyplomatyczne i specjalne - dlaczego zezwolono mu na uczestnictwo w wizycie. Czy nie wiedziano o jego domniemanej trefności?
Bez względu na realne przyczyny, zajście z Radziwinowiczem z pewnością nie pomogło rozmowom. Obie strony musiały być nieźle zjeżone, nieufne i nieskore do kompromisu. Nic więc dziwnego, że Tusk z Moskwy przywiózł tylko wspomnienia uścisku dłoni z Putinem poparte parą pustych frazesów. W najważniejszej dla nas sprawie - budowie gazociągu na dnie Bałtyku - Rosjanie zdania nie zmienili.
Jedynie co Tusk zyskał to chyba współczucie prezydenta Rosji, który pocieszycielsko powiedział: Nie należy dramatyzować w związku z problemami w naszych stosunkach - co skrzętnie odnotowała „Gazeta Wyborcza”. Na tym szczeblu takie ludzkie gesty są miłe, ale mają ograniczoną wartość jak długo nie przekładają się na konkrety.
Wypowiedzenie uprzejmych słów przyszło Putinowi łatwo, bo wizyta polskiego premiera w trakcie rosyjskiej kampanii wyborczej była bardzo na rękę władcy Kremla. Kompromitacja polskiej strony, nie tylko nie była jego problemem, ale wręcz odwrotnie, wzmocniła tylko jego pozycję. A to przecież było celem Putina gdy wyrażał zgodę na przyjazd Tuska.
Źródła
http://uk.reuters.com/article/oilRpt/idUKL0867615920080208
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80269,4910099.html
http://wideo.gazeta.pl/wideo/0,0,4910939.html
http://www.gazetawyborcza.pl/1,86672,4318172.html
http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80708,4316793.html
http://www.tvn24.pl/-1,8944,1538207,raport_wiadomosc.html
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz