Premier Donald Tusk i Minister Spraw Zagranicznych Radek Sikorski wywieraja presję na Prezydenta Lecha Kaczyńskiego by ratyfikował traktat lizboński. Dziwne to żądanie, bo po irlandzkim referendum traktat ma co najwyżej status prawnej mumii. O co więc chodzi liderom PO?
Odpowiedź jest banalna - O wybory prezydenckie w 2010 roku. Sprawa zjednoczonej Europy to jedynie wymówka do ekwilibrystycznych fikołków politycznych klaunów w nadwiślańskim kraju.
Niepodpisanie dokumentu będzie okazją do przypinania Kaczyńskiemu etykietki eurofoba. Natomiast złożenie podpisu zniechęci do Kaczyńskiego tych wszytkich jego zwolenników, którzy kiedyś uwierzyli w jego rozsądną, eurosceptyczną postawę. Stawka jest więc wysoka, bo to dzięki głosom tych ludzi Kaczyński wygrał poprzednie wybory. PO nie ma szans na przejęcie tych wyborców. Próbuje więc sprowokować Kaczyńskiego do popełnienia politycznego harakiri.
Obydwaj liderzy PO wiedzą doskonale, że podpis Kaczyńskiego pod ratyfikacją byłby mocnym i czytelnym sygnałem w stronę proeuropejskiego lobby. Ale czy to coś prezydentowi daje? Czy ta grupa ma coś w zamian do zaoferowania, oprócz nie zamieszczania oczernień w zagranicznej prasie? A co najważniejsze, czy to lobby weźmie za dobrą monetę podpisanie martwego dokumentu? Z pewnością, nie. Ten podpis przecież niczego nie zmienia.
Ostatnimi czasy, wcześniejsza niechęć obecnego prezydenta do politycznej unifikacji Europy uległa gwałtownej metamorfozie. Parę miesięcy temu Lech Kaczyński zwierzył się nawet Tomaszowi Lis, że musiał przekonywać brata, aby ten nakłonił PiS do głosowania za traktatem. W tym kontekście, niezłożenie podpisu na trupie lizbońskiego dokumentu może być jedynie pustym gestem zwróconym do wyborców, którzy kiedyś zawierzyli w słowa Lecha Kaczyńskiego. Na zasadzie – Patrzcie, kiedyś byłem przeciwko unifikacji Europy, a teraz nie podpisuję ratyfikacji. Wszystko byłoby OK gdyby pominąć przpoczwarzenie prezydenta pomiędzy „kiedyś” i „teraz”. Wielu wyborców będzie o tym pamiętać. Ale czy będą mieli w następnych wyborach lepszą alternatywę niż Lech Kaczyński? Prawie na pewno, nie.
Ratyfikacja traktatu byłaby oczywistym odstępstwem prezydenta od poprzedniej retoryki. Byłaby uznana za zdradę przez wielu wyborców, którzy wcześniej złożyli na Kaczyńskiego swój głos. Wielu z nich miałoby pewnie wątpliwości, by po raz wtóry zagłosować w ten sam sposób.
Jak podaje „Wprost”, minister w Kancelarii Prezydenta, Michał Kamiński oświadczył, że prezydent podpisze traktat po przyjęciu przez Sejm obiecanej przez premiera ustawy kompetencyjnej. Wygląda na to, że Kaczyński chciałby zadowolić wszystkich. Chciałby zjeść ciastko i mieć je nadal. Zapomniał, że 3 lata jego głównym atutem temu była wyrazistość.
Obecnie na polskiej scenie politycznej nie ma praktycznie ugrupowań reprezentujących eurosceptyczne nastroje. LPR i SO zostały wyeliminowane przez Jarosława Kaczyńskiego jego decyzją o rozwiązaniu koalicji i przedwczesnych wyborach w 2007 roku. W ten sposób szef PiSu walnie przyczynił się do przepchnięcia traktatu lizbońskiego przez sejm. W poprzedniej kadencji 100 posłów LPR i SO, w połączeniu z renegatami z PiS, stanowiło realną zaporę dla tego rodzaju przedwsięzieć.
W 2007 roku spełniły się w końcu zapowiedzi o wyeliminowaniu LPR i SO sformułowane przez Jarosława Kaczyńskiego w czasie prelekcji w Fundacji Batorego w 2005 roku. Z pewnością zostało to pozytywnie przjęte przez rząd USA i polityków w innych krajach. Równie zadowolona powinna być syjonistyczna Anti-Defamation League, która w czasie wizyty Jarosława Kaczyńskiego w USA w 2006 roku, wydała dokument nawołujący do usunięcia LPR i SO z rządu. Zdowoleni są też pewnie ci wszyscy Polacy, którym przeszkadzało „buractwo” pałętające się po sejmie w osobach opalonego Leppera i wyrośniętego Giertycha.
Skończyły się kontrowersje związane z LPR i SO. W parlamencie ostały się tylko dwie duże i dwie mniejsze partie. Wszystko jest więc znacznie prostsze. Fakt, że różnice pomiędzy partiami rządzącymi, a tymi w opozycji zaczynają powoli być równie wyraźne jak tekst pisany petitem z odległości 100 metrów, to już insza inszość. Nieważne, że tylko od czasu do czasu słychac ze strony opozycji jakieś stłumione pomruki niezadowolenia na obsesyjną wyprzedaż majątku narodowego przez obecny rząd. Najważniejsze, że w końcu mamy demokrację, a nie jak to wcześniej bywało, kiedy każdy miał inne zdanie.
Odpowiedź jest banalna - O wybory prezydenckie w 2010 roku. Sprawa zjednoczonej Europy to jedynie wymówka do ekwilibrystycznych fikołków politycznych klaunów w nadwiślańskim kraju.
Niepodpisanie dokumentu będzie okazją do przypinania Kaczyńskiemu etykietki eurofoba. Natomiast złożenie podpisu zniechęci do Kaczyńskiego tych wszytkich jego zwolenników, którzy kiedyś uwierzyli w jego rozsądną, eurosceptyczną postawę. Stawka jest więc wysoka, bo to dzięki głosom tych ludzi Kaczyński wygrał poprzednie wybory. PO nie ma szans na przejęcie tych wyborców. Próbuje więc sprowokować Kaczyńskiego do popełnienia politycznego harakiri.
Obydwaj liderzy PO wiedzą doskonale, że podpis Kaczyńskiego pod ratyfikacją byłby mocnym i czytelnym sygnałem w stronę proeuropejskiego lobby. Ale czy to coś prezydentowi daje? Czy ta grupa ma coś w zamian do zaoferowania, oprócz nie zamieszczania oczernień w zagranicznej prasie? A co najważniejsze, czy to lobby weźmie za dobrą monetę podpisanie martwego dokumentu? Z pewnością, nie. Ten podpis przecież niczego nie zmienia.
Ostatnimi czasy, wcześniejsza niechęć obecnego prezydenta do politycznej unifikacji Europy uległa gwałtownej metamorfozie. Parę miesięcy temu Lech Kaczyński zwierzył się nawet Tomaszowi Lis, że musiał przekonywać brata, aby ten nakłonił PiS do głosowania za traktatem. W tym kontekście, niezłożenie podpisu na trupie lizbońskiego dokumentu może być jedynie pustym gestem zwróconym do wyborców, którzy kiedyś zawierzyli w słowa Lecha Kaczyńskiego. Na zasadzie – Patrzcie, kiedyś byłem przeciwko unifikacji Europy, a teraz nie podpisuję ratyfikacji. Wszystko byłoby OK gdyby pominąć przpoczwarzenie prezydenta pomiędzy „kiedyś” i „teraz”. Wielu wyborców będzie o tym pamiętać. Ale czy będą mieli w następnych wyborach lepszą alternatywę niż Lech Kaczyński? Prawie na pewno, nie.
Ratyfikacja traktatu byłaby oczywistym odstępstwem prezydenta od poprzedniej retoryki. Byłaby uznana za zdradę przez wielu wyborców, którzy wcześniej złożyli na Kaczyńskiego swój głos. Wielu z nich miałoby pewnie wątpliwości, by po raz wtóry zagłosować w ten sam sposób.
Jak podaje „Wprost”, minister w Kancelarii Prezydenta, Michał Kamiński oświadczył, że prezydent podpisze traktat po przyjęciu przez Sejm obiecanej przez premiera ustawy kompetencyjnej. Wygląda na to, że Kaczyński chciałby zadowolić wszystkich. Chciałby zjeść ciastko i mieć je nadal. Zapomniał, że 3 lata jego głównym atutem temu była wyrazistość.
Obecnie na polskiej scenie politycznej nie ma praktycznie ugrupowań reprezentujących eurosceptyczne nastroje. LPR i SO zostały wyeliminowane przez Jarosława Kaczyńskiego jego decyzją o rozwiązaniu koalicji i przedwczesnych wyborach w 2007 roku. W ten sposób szef PiSu walnie przyczynił się do przepchnięcia traktatu lizbońskiego przez sejm. W poprzedniej kadencji 100 posłów LPR i SO, w połączeniu z renegatami z PiS, stanowiło realną zaporę dla tego rodzaju przedwsięzieć.
W 2007 roku spełniły się w końcu zapowiedzi o wyeliminowaniu LPR i SO sformułowane przez Jarosława Kaczyńskiego w czasie prelekcji w Fundacji Batorego w 2005 roku. Z pewnością zostało to pozytywnie przjęte przez rząd USA i polityków w innych krajach. Równie zadowolona powinna być syjonistyczna Anti-Defamation League, która w czasie wizyty Jarosława Kaczyńskiego w USA w 2006 roku, wydała dokument nawołujący do usunięcia LPR i SO z rządu. Zdowoleni są też pewnie ci wszyscy Polacy, którym przeszkadzało „buractwo” pałętające się po sejmie w osobach opalonego Leppera i wyrośniętego Giertycha.
Skończyły się kontrowersje związane z LPR i SO. W parlamencie ostały się tylko dwie duże i dwie mniejsze partie. Wszystko jest więc znacznie prostsze. Fakt, że różnice pomiędzy partiami rządzącymi, a tymi w opozycji zaczynają powoli być równie wyraźne jak tekst pisany petitem z odległości 100 metrów, to już insza inszość. Nieważne, że tylko od czasu do czasu słychac ze strony opozycji jakieś stłumione pomruki niezadowolenia na obsesyjną wyprzedaż majątku narodowego przez obecny rząd. Najważniejsze, że w końcu mamy demokrację, a nie jak to wcześniej bywało, kiedy każdy miał inne zdanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz