Jacek Michał

niedziela, 30 stycznia 2011

Trzech „tyranów”: Łukaszenko, Orban i Mubarak


Łukaszenko może czuć się wyróżniony. Ledwo co białoruska milicja pogoniła kilka tysięcy demonstrantów, a już mu Unia Europejska zamroziła prywatne finanse i zakazała wjazdu w swoje granice. Dla odmiany poczynania prezydentów Tunezji, Egiptu, Jordanu, Jemenu Zjednoczona Europa kompletnie lekceważy. To doprawdy niesprawiedliwe. W porównaniu z Łukaszenko, każdy z tych arabskich dyktatorów jest profesjonalnym ekspertem w manipulowaniu wyborami, tłumieniu opozycji, eliminowaniu, biciu i torturowaniu swoich przeciwników. Każdy z nich ma długoletnie doświadczenie. Łukaszenko przy nich to zwykły dyletant, skalą swych poczynań nie zasługujący nawet na miano miernego naśladowcy.

Niestety Europa nie wyróżnia według zasług. A powinna, bo przecież prozachodnie rządy Tunezji, Egiptu, Jordanu i Jemenu powinny być przykładem poszanowania demokracji i praw obywatelskich dla antyzachodniej Białorusi. Co prawda z tą demokracją to jest trochę problem. Izrael przykładowo twierdzi, że jest on jedynym demokratycznym krajem na Bliskim Wschodzie. Powiedzmy sobie szczerze, izraelska demokracja jest niezwyklej ułomna, o czym mówią otwarcie izraelscy oficjele. Niemniej trudno dyskutować z tezą, że Tunezję, Egipt, Jordan i Jemen dzielą lata świetlne od chromej i pokracznej demokracji białoruskiej.

Niestety Łukaszenko nie może się rozluźnić. W wyścigu do europejskich wyróżnień pojawił mu się groźny konkurent. Jest nim Orban, premier Węgier. Dopuścił ci się on grzechu wielkiego. Postanowił uregulować węgierskie prawo medialne. Reakcja była natychmiastowa. Te same europejskie środowiska i grupy wpływu, które w latach 2006-2007 wrzeszczały o faszyźmie w Polsce, podjęły krucjatę w obronie prawa węgierskich (i nie tylko) dziennikarzy do pisania nieprawdy i bezkarnego oczerniania.

Nieważne, że prawa medialne w krajach Europie Zachodniej są identyczne z tymi wprowadzonymi przez Orbana. Nieważne, że Orban był wybrany rok temu na wskroś demokratycznie, i to w kraju, w którym jeszcze niedawno królowała zdrowa i niezwykle atrakcyjna zachodnia demokracja, gdzie wszyscy mieli równe prawa, i byli traktowani odpowiednio. Można nawet powiedzieć, że był to DEMOKRATYCZNY RAJ w którym blisko 5 lat temu pobito i pogoniono tysiące ludzi demonstrujących przeciwko kłamstwom postkomunistycznego rządu. Oczywistym wtedy było, że huligańskie działania demonstrantów zaburzały porządek i zagrażały prawom innych obywateli niskłonnych do demonstrowania. A tego demokracja nie toleruje.

Obecna fala masowych protestów zagrażających autokratycznym, prozachodnim, arabskim reżimom wzbudziły uzasadnione zaniepokojenie w USA. Sytuacja amerykańskich interesów nie wygląda zbyt dobrze, gdy dołoży się do tej pełzającej rewolucji niedawny upadek prozachodniego rządu w Libanie. Nic dziwnego, że rzecznik Departamentu Stanu USA Crowley podkreślił w przesłaniu opublikowanym na Twitterze, że "rząd egipski powinien uważać swój naród za partnera, a nie za zagrożenie”. Jest to zapewne prawda, której Mubarak mógł dotychczas w pełni nie być świadomym. Złośliwcy pewnie zapytają czemu rząd USA zwlekał blisko 30 lat z przekazaniem rządowi egipskiemu tej niezwykle trafnej uwagi. Życzliwi dopatrzą się w amerykańskiej postawie banalnego niedopatrzenia. No bo jakże inaczej zakwalifikowaćwypowiedź wiceprezydenta USA z 27 stycznia 2011 roku stwierdzającego, że „Mubarak nie jest dyktatorem”. Jest to oczywiste. Kto by śmiał kwestionować taki autorytet. Najlepszym tego dowodem jest fakt udzielenia Mubarakowi przez USA 1,55 miliarda dolarów pomocy w 2010 roku. Te setki zastrzelonych na przestrzeni ostatnich dni protestantów, to zwykłe nieporozumienie.

Mister Crowley powiedział co mu kazali, ale by ustrzec Mubaraka przed popełnieniem w gorączce chwili jakiegoś głupstwa wynikającego ze zbyt dosłownego potraktowania porady prowadzenia dialogu z narodem - Dogadajcie się jak Egipcjanin z Egipcjaninem – rzecznik Departamentu Stanu zaznaczył też wyraźnie, że „podstawowe prawa muszą być przestrzegane”. A gdyby jakiś niekumaty arab miał problemy ze zrozumieniem języka dyplomacji, rzecznik Białego Domu Robert Gibbs oświadczył 28 stycznia 2011 roku, że USA bacznie przygląda się rozwojowi wypadków, i 1,55 miliarda dolarów rozdysponuje w obecnym roku zależnie od sytuacji. Platonicznie zakochany w demokracji Mubarak ma wszelkie szanse je otrzymać. Antyzachodnie, narodowe oszołomy nie mają co o tych smakowitych kąskach marzyć, choćby nie wiadomo jak były demokratycznie wybrane.

Oczywistym problemem są niekumaci arabowie histerycznie wrzeszczący: „Mubarak musi odejść”. Ale Mubarak, nawet jak odejdzie, nie powinien się martwić. Jest spora szansa, że za 30 lat co najmniej jeden z obalających go demonstrantów oświadczy publicznie, że Mubarak był patriotą lub będzie bronił honoru Mubaraka. Tak jak to zrobił Jarosław Kaczyński w przypadku Edwarda Gierka, a Michnik w przypadku Jaruzelskiego.

PS. W momencie zamieszczania tego wpisu na portalu „najlepszej” gazety PRL-bis (Rzeczpospolitej), nie ma informacji o wstrząsającej posadami świata „cardamonowej rewolucji” w krajach arabskich. Jest natomiast informacja o obchodach chińskiego nowego roku.

sobota, 15 stycznia 2011

Amerykański grizzli słabnie - rosyjski miś mężnieje

Polityka upodabnia ludzi. Donald Tusk zachowuje się od niedawna niczym Lech Kaczyński. Tylko w odwróconym porządku. Ten ostatni swego czasu pohukiwał retoryką nastawioną na eurosceptyków. Ba, wygrał przy tym wybory prezydenckie. Ale jak przyszło co do czego, to w końcu podpisał Traktat Lizboński, szemrając tylko coś cichutko o niedobrych dla Polski aspektach tego dokumentu. Tusk z kolei najpiertw skrzętnie zgodził się by Rosjanie badali przyczyny katastrofy w Smoleńsku, by po ośmiu miesiącach sowieckiego wręcz partactwa ogłosić swoje bohaterskie votum separatum. Ostatecznie jednak przyjął raport, który jasno stwierdza, pomimo braku dowodów, że wypadek spowodowali polscy piloci i oficjele.

Można i trzeba sie zastanowić, dlaczego dwóch polityków, ulokowanych przez media na skrajnych wobec siebie pozycjach, zachowuje się podobnie – akceptuje niekorzystne dla Polski rozwiązania. Dlaczego ich protesty, krygowania i słowa krytyki, są skierowane jedynie na wewnętrzny rynek, najwyraźniej celem spacyfikowania negatywnych nastrojów w społeczeństwie.

Alternatywą postępowania Tuska było powiedzenie: Nie, to jest nasz samolot, i to my będziemy badać przyczyny jego wypadku. Nic w tym trudnego. Kilka miesięcy temu zrobił to Izrael po katastrofie izraelskiego helikoptera w Rumunii. W przypadku Kaczyńskiego sprawa była nawet prostsza, wystarczały cztery słowa: Nie podpisuję Traktatu Lizbońskiego. Irlandczycy zagłosowali już na nie. Przed nimi w 2004 roku zrobili to Francuzi i Holendrzy. Prezydent Czech też podpisywać nie chciał. Lech Kaczyński wcale nie wyszedłby na raroga, unikalnego osobnika oderwanego od rzeczywistości.

Czym więc kierują się polscy politycy w zdradzaniu racji stanu, którą sami głoszą? Rąbka tejemnicy uchyla opinia dwóch niemieckich komentatorów; Mariusa Heuser i Petera Schwarz, którzy zauważyli postępujące tonowanie patriotycznej, eurosceptycznej nuty w wypowiedziach Lecha Kaczyńskiego w trakcie jego wizyty w Niemczech w 2006 roku. Ich konkluzja - W końcu zdecydował się nie gryźć ręki, która go karmi - nie świadczy dobrze o polskich elitach, które Heuser i Schwarz uważają za skorumpowane i polegające na zagranicznym wsparciu bardziej niż na swoich wyborcach.

Wiatr historii zmienny jest, a Chiny są obecnie postrzegane jako największe zagrożenie dla USA i Europy. Zachód coraz mniej może liczyć na wsparcie Południowej Ameryki, Australii i Oceanii widzących swoją ekonomiczną przyszłość w bliskich kontaktach z Państwem Środka. Stąd też umizgi USA do Rosji. Stąd też zapraszanie do NATO Rosji – kraju przeciwko któremu ten pakt został stworzony. By proces ten ułatwić, na czele grupy ekspertów kierujących adopcją Rosji postawiono dawnych, prosowieckich, komunistycznych aparatczyków (Adam Rotfeld). Nie bez kozery. Wszyscy przecież wiedzą, że obecna Rosja jest kontynuacją tej sowieckiej.

Rosjanie są świadomi swojej rosnącej rangi i słabości Zachodu. Parę dni po zaproszeniu Rosji do NATO w grudniu 2010 roku, rosyjskie samoloty przegoniły z Morza Ochockiego amerykańskie i japońskie okręty mające tam manewry. W styczniu 2011 roku Duma łaskawie ratyfikowała układ START zmniejszający liczbę rakiet atomowych w USA i Rosji. Bardzo to ucieszyło prezydenta USA, kraju rosnącego bezrobocia (9.4%) , gospodarczej stagnacji (-2,6% PKB), rekordowego zagranicznego zadłużenia rządu (98% PKB) i ogromnego deficytu w budżecie (52% PKB). W porównaniu z „supermocarstwem” Rosja z 9,2% bezrobociem i ujemnym wzrostem gospodarczym (-7,9% PKB), ale tylko 30% zagranicznym zadłużeniem rządu, 6% deficytem bużetowym i tanią siłą roboczą jest w znacznie lepszej formie.

Tusk jest świadomy geopolitycznych układów. Nie będzie drażnił rosyjskiego misia, bo naraziłby się przy tym Zachodowi. Lech Kaczyński ze swoją rusofobiczną polityką był dla Zachodu tylko kulą u nogi. A zaangażowanie Kaczyńskiego w Gruzji, w momencie gdy wojska USA i Izraela - inspiratorów Sakaszwilego –– już opuściły Gruzję, było wybrykiem skrajnie mylnych ocen i wielce wątpliwych celów. Z kaczyńskiej progruzińskiej koalicji nie zostały nawet strzępy na historycznym śmietnisku.

Jarosław Kaczyński wydaje się, że wyciągnął wnioski z lekcji swojego brata. Zaraz po wypadku w Smoleńsku wyprodukował przesłanie "Do Przyjaciół Rosjan”. Zbiegło się ono w czasie z wprowadzeniem przez Baracka Obame propozycji odnowienia z Rosją Układu Cywilnego Wykorzystania Energii Nuklearnej pod obrady Kongresu. Prezez PiS nigdy nie krytykował bezpośrednio Rosjan za sposób prowadzenia śledztwa. Ograniczał sie jedynie do atakowania rządu Tuska, słusznie oskarżając go o spolegliwość. W 2010 roku PiS zdecydowanie zdystansował się od retoryki z 2005 roku. SLD przestało się Kaczyńskiemu kojarzyć z postkomunistami, a Edward Gierek został obwołany bohaterem i patriotą. Warto przypomnieć, że 30 lat temu Kaczyński swoim udziałem w sierpniowym strajku usunął Gierka od władzy. Być może wtedy się pomylił? Komuniści nie byli tacy źli? A Polska miała więcej autonomii wtedy niż dzisiaj w Unii Europejskiej?

W obliczu pogarszającej się sytuacji ekonomicznej i radykalizacji społeczństwa, Kaczyński i polityczno-gospodarczy establiszment słusznie obawiają się odrodzenia LPR i Samoobrony - wyeliminowanych przez PiS w latach 2005 do 2007. Spektakularne odcięcie liberalnego skrzydła dokonane pod koniec 2010 roku być może uwiarygodni PiS w oczach części niezadowolonych wyborców. Szykanowanie krzyża na Krakowskim Przedmieściu miało z pewnością taki efekt wśród katolików. Jeżeli Kaczyński chce ponownie spacyfikować sfrustrowanych Polaków to w 2011 roku należy oczekiwać odnowienia retoryki PiS z 2005 roku. Lustracja, walka z korupcją i 1,5 miliona mieszkań raczej nie wrócą, ale będą odwoływania do uczuć i interesów narodowych, wartości historycznych i poczucia sprawiedliwości społecznej. Czy wyborcy to kupią od partii, która sama oddała władzę przed spełnieniem swoich obietnic? Czy PiSowi uda się po raz kolejny skontrolować niezadowolonych? Nic nie wskazuje na porażkę wypróbowanej strategii.