Jacek Michał

wtorek, 18 października 2011

Święta Krowa wiedzie Szproty przeciw Lemingom

Za komuny, jak wszyscy wiemy - nawet Adam Michnik o tym mówi - w Polsce było źle: rząd był totalitarny – władza absolutna – nie było opozycji. Teraz też nie jest dobrze, chociaż opozycja jest, i podobno patrzy rządowi na ręce. A według opinii wielu Polaków rząd mamy fatalny i skorumpowany. Czy jest to wyłączna wina PO i PSL?
Kazimierz Górski powiadał, że tak się gra jak przeciwnik pozwala. Doprawdy, nie można obecnie przypisywaċ winy za wszystko zło tylko i wyłącznie rządowi. Opozycja - chce czy nie chce - jest współodpowiedzialna za stan kraju.
Szczególnie opozycja, która w parlamencie notorycznie głosuje tak samo jak rząd, przez cztery lata siedzi w defensywie i kruszy kopie jedynie w sytuacji gdy w katastrofie samolotowej ginie brat szefa opozycji. Nota bene robi to niezwykle nieudolnie, pozwalając zawęziċ problem do walki o drewniany krzyż. Dla wielu Polaków wiara jest istotna, ale stworzone ad hoc religijne atrybuty mają małą nośnośċ, i walka o nie będzie dzieliċ, a nie galwanizowaċ społeczeństwo.
Przekonał się o tym Jarosław Kaczyński, który zamiast pierwszy wystąpiċ z pomysłem przeniesienia drewnianego krzyża do kościoła, pozwolił wyprzedziċ się przeciwnikom. W efekcie, szerokie poparcie i współczucie po śmierci Lecha Kaczyńskiego szybko przerodziło się do zniechęcenia wobec pseudoreligijnej farsy wokół krzyża. 
Wybory parlamentarne to nie tylko ocena  działań rządu. To również ocena opozycji. Pomimo fatalnego rządu PO wyborców nie przekonały hasła PiSu: „Uważamy, że Polacy zasługują na więcej” ani obietnice „Nowych Węgier”.  Hasła trąciły starymi kotletami. W uszach wyborców nadal dzwoniły nuty  niespełnionych   „Japonii”, „Irlandii” i „By żyło się lepiej”.
Zapowiedzi aktywności i zmian na lepsze nie brzmiały przekonywująco w ustach polityków biernie dotychczas trwających w opozycji. Ponadto były logicznie niespójne z zapowiedziami zbliżającego się kryzysu i potrzebie zaciskania pasa głoszonymi przez PiS na przykładzie Węgier.
Demagogia była zbyt oczywista. Retoryka oderwana od rzeczywistości. Tak jakby Jarosław Kaczyński był nieświadomy, że dla Polaków najważniejsza jest PRACA. I że rodacy od polityków oczekują jasno przedstawionych sposobów zagwarantowania im tej pracy, a nie utopijnych marzeń prezesa o zasługiwaniu na więcej w wyimaginowanym kraiku solidaryzmu.
Nic dziwnego, że wielu byłych zwolenników PiS nie głosowało wcale, lub głosowali na PiS z braku alternatywy, i w nadziei przełomu i zmian w partii po wyborach.
Tak to w życiu jest, że szef za wszystko odpowiada. Naprzykład za Franka, który zapił, do roboty nie przyszedł, i szef musiał za niego oczami przed klientem świeciċ. Ale nie zawsze. Jarosław Kaczyński poprowadził swoją partię do szóstej wyborczej porażki, i ani myśli się przed zwolennikami PiSu tłumaczyċ z kolejnego puszczenia ich w trąbę.
Bo po prawdzie to nie ma takiej potrzeby. Ludziom uwiedzionym charyzmą „wiem, ale nie powiem”, myśli o rozliczeniu szefa ich partii są nie tylko odległe. Są im obce. Wstrętne. Wręcz wszteteczne. Przegrane wybory traktują jak nieunikniony dopust boży, w którym siły Dobra odstąpiły ich wybrańca, pozwalając wygraċ siłom Ciemności Nieprzychylnych Mediów. Zapominają przy tym, że lilka lat temu, ten sam PiS wygrał, pomimo że zasięg i wpływowośċ michnikowszczyzny były wtedy znacznie większe niż dzisiaj.
Według osób miłujących prezesa PiS, ludziom którzy nie głosowali na PiS nie przysługuje prawo do krytyki Kaczyńskiego i jego partii. Najwyraźniej nie pamiętają, że chociaż nigdy nie głosowali na PO to sami na Tusku nie zostawiają suchej nitki.
Jakakolwiek krytyka, czy nawet kwestionowanie zasadności postępowania Kaczyńskiego i partii przez niego kierowanej, spotyka się z oskarżeniem o zdradę, współpracę z KGB lub, najłagodniej mówiąc, brak piątej klepki. Wielu zwolenników Kaczyńskiego odwołuje się do wartości konserwatywnych. Zaiste ich reakcje wobec krytyki, są dowodem jak blisko temu środowisku do zapuszkowanych w konserwie szprotów, a Kaczyńskiemu do statusu Świętej Krowy.

niedziela, 9 października 2011

Wyborcza klapa w USA

Polacy w USA już zagłosowali. Polskie radio podaje, że „w głosowaniu wzięło udział prawie 20 tysięcy czyli o kilka tysięcy mniej niż 4 lata temu”.

W 2007 roku, według amateriału rchiwalnego  Gazety Wyborczej, w samym tylko Nowym Jorku i Chicago zagłosowało 30 tysięcy rodaków. A według szacunków (wybory w zachodnich stanów rozpoczęły się później z powodu różnicy czasu), w całych Stanach Zjednoczonych  frekwencja w 2007 roku wyniosła 80%. Przy około 41 tysiącach zarejestrowanych Polaków oznacza to, że 33 tysiące rodaków głosowało w USA cztery lata temu. To jest 13 tysięcy mniej w porównaniu z obecnymi wyborami. W 2011 roku znacznie więcej wyborców w USA odwróciło się od polskich polityków niż „kilka tysięcy” jak donosi PR. Spadek wynosi niebagatelne 40%.

W przeszłości USA uznawana była za matecznik PiSu, gdyż zdecydowana większośċ głosujących (około 80%) popierała partię Jarosława Kaczyńskiego. Ciekawe czy spindoktorzy PiSu uznają za porażkę tak gwałtowny spadek we frekwencji w 2011 roku. Fakty są bezdyskusyjne. Wyborcy zagłosowali nogami. Z przytupem.

sobota, 8 października 2011

Głosowaċ nie głosowaċ?

Nawoływania do udziału w wyborach dochodzą z obozów politycznych wobec siebie skrajnych. Zastanawiająco wspólna jest ich argumentacja: Dobro Polski i Przyszłośċ Naszych Dzieci. Tak jakby opluwający się dotychczas politycy zgodnie uznali, że przez niegłosowanie Polska się rozpadnie, a dzieci nam powymierają. Szkoda, że niesprecyzowali przy jakim poziomie niegłosowania ma dojśċ do tych kataklizmów. W 2005 roku głosowało tylko 40% i nic się nie stało. Ponadto, skoro tak bliska im jest przyszłośċ Polski i naszych dzieci, to rodzi się pytanie czemu nie wprowadzili obowiązku głosowania, tak jak w innych demokratycznych krajach. Spokojnie przepchaliby to przez parlament. Co ich powstrzymuje? Przecież w ostatnich latach na palcach jednej ręki można policzyċ głosowania, w których Dzielna i Nieustępliwa Opozycja (DNO) głosowała w Sejmie niezgodnie z partiami tworzącymi Wspaniały i Zawsze Ustępliwy Rząd (WZUR).


Oprócz argumentów odwołujących się do Dobro Polski i Przyszłości Naszych Dzieci są też inne argumenty - z pozoru racjonalne. Na Salonie 24 bloger Balzak nakłania do pójścia na wybory, ale TYLKO tych rodaków, którzy na codzień interesują się polityką i znają programy swoich partii. Jest parę problemów z tym pseudoracjonalnym wywodem. Po pierwsze, kto klasyfikuje się do grupy „na codzień interesujących się polityką”. Czy wystarczy obejrzeċ fragment dziennika raz na miesiąc, czy trzeba go oglądaċ raz dziennie na wszystkich kanałach? Ponadto, kryterium częstotliwości całkowicie pomija zdolności kognitywne. Co facio z IQ 70 wynosi z dziennika w porównaniu z klientem z IQ 160? Niewiele. Ale przecież nie można wyłączaċ z udziału w głosowania z powodu ograniczonej inteligencji. Jest to oczywiste. Dlaczego więc „wykluczaċ” tych, którzy mają pojęcie równie blade jak facio z IQ 70, tylko dlatego, że nie mają ochoty „na codzień interesowaċ się polityką”? Jest to równie nielogiczne, niesprawiedliwe, i co najważniejsze niedemokratyczne, jak kwestionowanie prawa do głosowania ludzi z ograniczoną inteligencją lub chorych psychicznie.


Z powyższego paragrafu jasno wynika, że zainteresowanie polityką lub znajomośċ programu partii politycznej nie może byċ prerekwizytem upoważniającym do głosowania. Ponadto Balzak w jednym z komentarzy pod swoim tekstem stwierdza autorytatywnie:  Na to, że jakaś partia będzie przestawiała propozycje idealnie zbieżne z naszą wizją jest raczej mała szansa. No i od programów ważniejsi są politycy. To - czy są godni zaufania, czy też - nie! Programy, głoszone w kampaniach wyborczych, to prawie zawsze populizm. Dają ogólną orientacje, ale tylko ktoś bardzo naiwny może wierzyć, że będą ściśle realizowane”.


Balzak dokonuje zasadniczego zwrotu w swoim wywodzie. Sprowadzając programy partyjne do populizmu nie tylko dyskredytuje swoje argumenty o potrzebie interesowania się polityką i znajomości programu partii. Więcej, sprowadza udział w wyborach do absurdu. Jeżeli wyborcy mają kierowac się wiarygodnością polityków to muszą tę cechę jakoś zmierzyċ. A jak ją mają zmierzyċ jeżeli programy tychże polityków to populizm i „tylko ktoś bardzo naiwny może wierzyć, że będą ściśle realizowane”.



PS. Blisko 90% z ponad 3 tysięcy ankietowanych na S24 zgłasza udział w wyborach. Ciekawe czy ich argumenty są na merytorycznym poziomie (1) Balzaka, (2) Michnika, (3) Komorowskiego, (4) Palikota, (5) Kaczyńskiego?


wtorek, 4 października 2011

Prawo naczyń połączonych

W internecie pełno komentarzy o debacie Kaczyńskiego z Lisem. Wszedłem wię na Youtube obejrzeċ widowisko. Obejrzałem, i powiem szczerze, nie wiem o co w nim chodziło.


Kaczyński w charakterystycznym dla siebie stylu, insynuował lub stwierdzał otwarcie (rzadziej), że coś wie ale nie powie. A Lis, zamiast wyciągnąċ z interlokutora tę skrzętnie skrywaną wiedzę, obgryzał go po łydkach uszczypliwymi uwagami. Kaczyński odpłacał mu pięknym za nadobne. Panowie na wyścigi, i z wyraźnym zadowoleniem,  wymieniali się złośliwościami, które nie były ani głebokie ani użyteczne. A zebrani w studio gapie, oklaskami nagradzali co kąśliwsze uwagi.


Moim zdaniem, odpowiedzialnośċ za ten żenujący spektakl ponoszą obydwaj panowie. Wina Lisa jako gospodarza jest zdecydowanie większa. Ale zachowanie Kaczyńskiego wdającego się w wymianę prymitywnych złośliwości nie przystoi doświadczonemu politykowi - szefowi głównej opozycyjnej partii - pretendującemu do stanowiska premiera.


Prawo naczyń połączonych obowiązuje wszędzie. W telewizyjnych debatach, również  w polityce. Przy kiepskim rządzie opozycja się degeneruje. Ale przy dobrej opozycji, nawet kiepski rząd musi się poprawiċ.

poniedziałek, 3 października 2011

Belka broni szwajcarskiego bankiera

Nie ma nic zabawniejszego niż wysłuchiwanie argumentacji byłego, zasłużonego komucha, który wyprzedaje obcą walutę by podnieśċ wartośċ złotego. Gdyby ktoś nie wiedział, chodzi o Marka Belkę, dawniej I sekretarza PZPR na Uniwersytecie Łódzkim, a teraz szefa NBP broniącego silnego złotego pod pozorami ..... obrony „wolnego rynku” i polskiej gospodarki.  Nota bene, robi to w tym samym czasie gdy Szwajcarzy stają na uszach by obniżyċ wartośċ franka, a Amerykanie drukują biliony dolarów bez pokrycia by potanieċ swoją walutę.

Pomijając fakt, że w świetle działań Belki, Szwajcarów i Amerykanów pojęcie „wolnego rynku” wydaje się równie prawdziwe jak zapewnienia komuchów o równości klas, to zastanawiającym jest, że  Szwajcarzy i Amerykanie też twierdzą, że chodzi im również o obronę narodowych ekonomii, i dlatego obniżają wartośċ swoich walut.

Nie może byċ tak, by przeciwne wobec siebie działania finansowe miały identyczny skutek. W świetle powyżej opisanych faktów, można dojśċ do z jednej z dwóch konkluzji. Pierwsza, że Belka to finansowy geniusz, a Szwajcarzy i Amerykanie to ekonomiczni partacze. Druga, że były internacjonalistyczny komuch nie pozbył się internacjonalistycznego pierwiastka, a zmianie ulegli jedynie jego mocodawcy. 

Intuicyjnie, skłaniam się do tej drugiej konkluzji.  Po pierwsze, jestem przekonany o profesjonaliźmie Szwajcarów i Amerykanów, których systemy finansowe mają wymiar światowy. Z kolei, wiedzę i profesjonalizm komunistycznych ekonomistów w rodzaju Belki  traktuję z ogromną rezerwą. Pamiętam jeszcze ich „osiągnięcia” z PRLu – puste półki sklepowe i galopującą inflację. Pamiętam też jak rok temu Belka chwalił pakiet 500 mld euro Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego jako "wspaniały" i "całkowicie wystarczający".  Dziś te słowa nie brzmią nawet jak kpina.

Po drugie, oczywistym dla przedszkolaka truizmem jest, że potanienie waluty obniża koszty produkcji i eksportu, a tym samym napędza gospodarkę. Według CIA World Notebook, eksport z Szwajcarii  wart jest 233 mld dolarów i stanowi 44% produktu krajowego. Polski eksport jest trochę skromniejszy, „zaledwie” 163 mld dolarów, ale ponieważ polska gospodarka jako całośċ jest też skromniejsza, stanowi on aż 35% produktu krajowego. Oczywistem efektem „obrony złotego” przez Belkę będzie obniżenie konkurencyjności polskich produktów, spadek eksportu, a co za tym idzie spowolnienie gospodarki.  Konkurenci Polski mogą tylko zacieraċ ręce. Zachodni bankierzy i ci wszyscy zaradni Polacy, którzy wzięli pożyczkę w euro, dolarach czy frankach, też mogą spokojnie odsapnąċ. Belka nie pozwoli im samotnie zbankrutowaċ. Pociągnie wszystkich obywateli i cały kraj na dno, jak przystało na komucha. Równośċ klas zobowiązuje. Nie mogą cierpieċ tylko bogaci.

PS. Parlamentarna opozycja (PiS i SLD) dzielnie i zgodnie pominęły milczeniem poczynania towarzysza Belki. Nie ma to jak jednośċ w narodzie.


sobota, 1 października 2011

Michnik uwiarygadnia Kaczyńskiego

Co dzieli, a co łączy Adam Michnika i Jarosława Kaczyńskiego? Takie pytanie nasunęło mi się po przeczytaniu ostatniego felietonu naczelnego Gazety Wyborczej. Michnik nakazuje w nim głosowaċ aby niedopuściċ do władzy partii Jarosława Kaczyńskiego. Lat temu trzydzieści ludzie ze środowiska Michnika nawoływali do bojkotowania wyborów w PRLu. Miał to byċ symboliczny głos sprzeciwu wobec rządzących wtedy Polską komunistów. Symboliczny, bo wybory były fałszowane, i żaden bojkot by nie oderwał komunistów od koryta władzy.

Niemniej, wielu Polaków zapewne miało wtedy wrażenie, że Michnik - syn wysoko postawionych komunistycznych aparatczyków zwrócił się przeciwko środowisku swoich rodziców. Wielu wielce się zdziwiło, gdy po upadku komunizmu jego gazeta zaczęła aktywnie wspieraċ byłych komunistów, a on sam zaczął wybrzuszaċ się po obiadach z partyjnymi bosami, którzy kilka lat wcześniej aktywnie i krwawo tępili antykomunistyczną opozycję.

Jak więċ należy potraktowaċ apel Michnika i jego działania na przestrzeni ostanich dwudziustu paru lat pomiędzy 1989 do 2011 roku? Czy jest to autentyczna manifestacja niezgody z Kaczyńskim? Czy może tylko taktyczna zmyłka? W osławionych taśmach Gudzowatego Michnik chwali się, że przez ponad dwadzieścia lat „pie...ił wszystkich w beret”. Można odnieśċ wrażenie, że ta bufonada naczelnego Gazety Wyborczej odnosi się do lat 1964 do 1989. Jakie więc są gwarancje, że obecnie działania Michnika są odzwierciedleniem jego rzeczywistych poglądów, a nie grą szczwanego lisa?

Według powierzczownych obserwacji więcej wydaje się dzieliċ niż łączyċ Michnika z Kaczyńskim. Po okresie współpracy w czasach antykomunistycznej opozycji, można odnieśċ wrażenie, że drogi tych panów się rozeszły definitywnie. Kaczyński wypomina Michnikowi zdominowanie medialnej przestrzeni i przeszłośċ jego rodziców. Z kolei Michnik nie szczędzi krytyki Kaczyńskiemu, którego Gazeta Wyborcza przedstawia na podobieństwo szwarc charakteru. Ale czyż nie było tak, że PZPR według Michnika to było samo zło, a ze słów Kaczyńskiego można było wywnioskowaċ, że Samoobrona to dzieło szatana. Nomen omen, nie przeszkodziło to ani jednemu ani drugiemu współpracowaċ i kumoszyċ się później z tymi, których jeszcze niedawno przedstawiali jako swoich arcyadwersarzy.  
Dlatego nie wiem jak potraktowaċ słowa Michnika. Może moja sceptycznośċ nie byłaby tak głęboka, gdyby PiS w ostatnich latach był w realnej opozycji do rządu w sprawach innych niż katastrofa smoleńska? Po prostu, Michnik przestał byċ dla mnie wiarygodny wiele lat temu. Kaczyński roztrwonił moje zaufanie do niego całkiem niedawno – na przestrzeni ostatnich 3 lat.
http://wyborcza.pl/1,75968,10388706,Glosujcie___szkoda_Polski.html

poniedziałek, 12 września 2011

NUKLEARNA KATASTROFA WE FRANCJI

Pierwszy raz usłyszałem o wybuchu w zakładach nuklearnych i skażeniu radioaktywnym w Marcoule we Francji gdzieś około godziny 22 czasu wschodnio -austalijskiego. Wiadomośċ podało ABC, gdzieś godzinę po wypadku (11:45 we Francji). Rano (24 czasu warszawskiego) wstałem i spodziewałem się fali informacji na te temat w polskich mediach. No bo wybuch był pod nosem, i zdarzył się w środku dnia.

Nic z tego. Nie ma tam nawet słóweczka na temat śmiertelnego zagrożenia  płynącego z Francji – wiatry w Europie, tak jak na całym świecie dominują zachodnie. Zamiast tego wiadomościami dnia są „Kempa: nie rezygnuję; to fałszywka” w TVP INFO, „Co młodzi widzą w PiS” w RZECZPOSPOLITEJ, „Dziesięć książek, dzięki którym wstąpicie do piekła” w GAZECIE WYBORCZEJ, a TVN pochyla się nad tenisem: „Serena krzyknęła, potem zrugała. Kara? Symboliczna”.

Dla odmiany, wiadomośċ o wybuchu nuklearnym jest czołową wiadomością w BBC. Jeżeli ktoś starszy ma jakieś reminiscencje o Czernobylu i władzach PRLu ukrywających wiadomośċ u nuklearnej katastrofie w ZSRR, to według obecnych politycznych elit, jest klonem Leppera, który widział Talibów w Klewkach. W kraju demokracji prawa przepływ informacji jest oczywiście wolny. A że pewne informacje nie docierają do ludzi. No cóż, rząd ma swoje prawa, a opozycja widocznie śpi … w tym samym łóżku co rząd.


SPROSTOWANIE: GW podaje o wybuch gdzies w srodku portalowej strony.

środa, 7 września 2011


7 września 2011, Interia:
- By nastąpiła nowa fala kapitalizmu - tłumaczył prezes PiS - należy pomóc młodym ludziom w zakładaniu działalności gospodarczej; "radykalnie ograniczyć patologie w biurokracji związane z nadużyciami, korupcją"; zachęcać do podejmowania ryzyka; wyzwolić energię.

14 Lutego 2005, Jarosław Kaczyński, Wykład wygłoszony w Fundacji Batorego:
Podstawowym potencjałem Polski są nowo wykształceni obywatele. Chcemy im dać szansę wejścia na rynek tworzenia przedsiębiorstw, by podnieśli kolejną, nieporównanie lepiej przygotowaną niż pierwsza, fale polskiego kapitalizmu.

Dobrze, że kapitalizm jest miły prezesowi PiS. Szkoda, że Jarosław Kaczyński nigdy nie wyjaśnił dlaczego w 2007 roku rozwiązał rząd i zarzucił, daną mu przez społeczeństwo, szansę tworzenia upragnionej nowej fali. Co gorsza, nie ma pewności, że nie porzuci jej ponownie.

06 września 2011, Rzeczpospolita:
Jarosław Kaczyński wykluczył możliwość powstania koalicji z SLD:
- Nie ma partii bardziej odległej od nas. I nie chodzi nawet o to, że oni chcą nas stawiać przed Trybunałem Stanu pod zarzutami wyssanymi z palca. Chodzi o to, że SLD co do swojej istoty jest zaprzeczeniem tego, co PiS chce w Polsce zrobić.

14 Lutego 2005, Jarosław Kaczyński, Wykład wygłoszony w Fundacji Batorego:
W 2002 roku radykałowie otrzymali w wyborach przeszło 30 procent. W tej chwili ich notowania są nieco mniejsze. Ale jeżeli w Polsce dojdzie do sytuacji, w której połączą swoje siły (...) przy urnie wyborczej, całkowicie wykluczeni z częściowo wykluczonymi, dwie wielkie grupy społeczeństwa, to będziemy mieli rządy Samoobrony, być może LPR-u (to też formacja radykalna) i rozwścieczonych swoim losem postkomunistów.

W kontekście dookoptowania przez PiS „radykałów” (Samoobrony i LPR-u) do rządzenia Polską  po wyborach w 2005 roku, trudno zawierzyċ konkluzji Rzeczypospolitej wykluczjącej koalicję PiS i SLD. Primo, prezes PiS takiej koalicji nie wykluczył, jedynie odwołał się  do różnic pomiędzy partiamii. Secundo, parę miesięcy temu głosił, przy okazji wyborów prezydenckich,  że postawę do SLD trzeba zmodyfikowaċ, bo według niego, to już nie są  postkomuniści.

Przykro patrzeċ, w jak wielu skomplikowanych kwestiach, Jarosław Kaczyński musi się napowtarzaċ by coś ugraċ w wyborczych zmaganiach. Doprawdy jest to niesprawiedliwe. Donald Tusk ponownie obieca tańsze jabłka w Drugiej Irlandii i wybory ma wygrane z przysłowiowym palcem.


PS. A propos tytułu. Mnie też, jak widaċ, na razie skleroza nie dokucza. A przynajmniej tego nie pamiętam.


poniedziałek, 5 września 2011

Oni tych wyborów chyba nie chcą wygraċ

Propagandziści PiS tłumaczą ludziom, że Kaczyński nie będzie uczestniczył w debacie z Tuskiem, bo popierające Tuska media, przekręcą wszystko przeciwko Kaczyńskiemu, i ogłoszą Tuska zwycięzcą, bez względu na realny wynik. Jest spora grupa blogerów, która ten argument kupiła i święcie wierzy w serwowaną im wszechwładzę mediów. Muszą to byċ ludzie bardzo młodzi, lub o krótkiej pamięci.



Ponad dwadzieścia lat temu odbyła się w reżymowej telewizji debata pomiędzy Wałęsą a Miodowiczem - szefem reżymowych związków zawodowych. Media w całości były wtedy w rękach wielce nieprzychylnych Wałęsie komunistów. I wszystkie one na wyścigi kreowały Miodowicza na zwycięzce debaty. A kierowali tą propagandową nawałnicą specjaliści pierwszej klasy – Jerzy Urban i Mariusz Walter. I na nic się zdały ich wysiłki. Dla zdecydowanej większości Polaków zwycięzcą był Wałęsa. Kilka miesięcy później komuniści zwinęli sztandar.



Kaczyński jest w porównaniu z Wałęsą w znacznie lepszej sytuacji. Spora grupa mediów jest mu przychylnych, lub conajmniej obojętnych. Jego przeciwnicy nie mają propagandowego monopolu. A nawet jakby mieli, to przypadek Wałęsy dowodzi, że rzeczowe argumenty są bardziej przekonywujące niż manipulacje.



Antydebatowy argument PiSowych propagandzistów nie bardzo trzyma się kupy, bo przecież nawet zakładając zwycięstwo wyborcze Kaczyńskiego trudno sobie wyobraziċ zmianę frontu nieprzychylnych mu mediów. Jeżeli te media są tak wszechpotężne jak twierdzą poniektórzy, to bez problemu, i w tri miga, zablokują i zdławią rząd Kaczyńskiego.



Pojawia się więc pytanie, czy w takiej sytuacji, jest jakikolwiek sens startowania PiSu w wyborach, skoro bez względu na formalny wynik, będzie to wcześniejsza (wyborcza) lub późniejsza (jako rząd) porażka tej partii. Ba, czy przy takiej miedalnej wszechwładzy, jest jakakolwiek potrzeba na istnienie partii z góry skazanej na przegraną. No bo przecież nic nie zapowiada upadku TVN, Polsatu, Faktu, Superekspresu, Gazety Wyborczej, Wprost, Polityki i całej masy innych, pomniejszych publikatorów. Zakładając trafnośċ argumetu PiSowych propagandzistów, tylko eliminacja nieprzychylnych mediów będzie w stanie odmieniċ los partii Kaczyńskiego. A to wydaje się niemożliwe do przeprowadzenia bez naruszenia konstytucji.



W rozmowach zwolenników Jarosława Kaczyńskiego sprawa debaty z Tuskiem została praktycznie sprowadzona do pojedynku, w którym najważniejszym celem jest wygranie, lub jak kto woli nieprzegranie. Nieważne jest, że Kaczyński nieuczestnicząc w debacie zmniejsza tym samym możliwości przedstawienia swojej wizji Polski. Ogranicza rozpowszechnienie swojego programu. Zawęża grupę swoich wyborców. Ogranicza szanse wygrania wyborów. W kontekście oddania władzy w 2007 roku, u niektórych może pojawiċ się podejrzenie, że działania Kaczyńskiego dążą do utrzymania PiSu w opozycji. Kilka lat temu, taktyczne oddanie władzy w obliczu zbliżającego kryzysu było jedną z kolportowanych przez zwolenników PiSu przyczyną rozwiązania rządu.  Teraz widmo kryzysu jest znacznie większe. A i kryzys szykuje się straszniejszy. Może powyższa spekulacja zaliczyċ należy do teorii spiskowych. Ale nawet jeżeli takową jest, to odpowiedzialny za nią jest Kaczyński, który ją nakręca swoimi dziwacznymi decyzjami nie podejmowania wyborczej debaty.   

sobota, 3 września 2011

Polacy zasługują na więcej niż lepiej



Z medialnych odprysków z wyborczej debaty Jarosława Kaczyńskiego z samym sobą, wynika jasno, że prezes PiS nie rozczarował. Wręcz przeciwnie, zachował się zgodnie z oczekiwaniami, a w niektórych przypadkach była to powtórka zwrotek bardzo dobrze znanych.

Przed wyborami w 2005 roku PiS obiecywał ograniczenie dominacji zagranicznych hipermarketów w polskim handlu. Był to miód dla uszu wielu ekspedientek przykutych do kasy i szczających w pampersy. Ten wyborczy ulepek przełożył się na wygraną PiS.

Przed wyborami w 2011 roku Jarosław Kaczyński znowu pochyla się nad problemem zagranicznych hipermarketów i zapowiada ich opododatkowanie, co jak wszyscy wiemy, uczyni je mniej konkurencyjnymi wobec nieistniejącego już prawie polskiego detalu. Jest to rozwiązanie kompleksowe, choċ może nie tak chwytliwe jak zapowiedź tańszych jabłek w wyborczej ofercie Donalda Tuska sprzed czterech lat. Niemniej jednak, wytrwałośċ w drążeniu tematu hipermarketów, można prezesowi PiS zapisaċ tylko na plus. Warto tutaj odnotowaċ, że po wyborach w 2005 roku, przez blisko miesiąc, kontynuacja tematu hipermarketów była zagrożona działaniami minister Łubińskiej wychodzącej z propozycjami ustawy regulującej polski detal.  Ale to zagrożenie zostało szybko usunięte rychłą dymisją pani minister próbującej realizowaċ przedwyborcze obietnice.

Przed wyborami w 2005 roku PiS obiecywał wybudowanie za swojej kadencji 1,5 miliona mieszkań, głównie dla młodych Polaków. Takie wtedy były potrzeby.

Masowa emigracja niedobór mieszkań ograniczyła, ale sytuacja uległa zmianie w 2007 roku.  Donald Tusk stwierdził, że Polacy zasługują na to by żyło się lepiej, i  obiecał wprowadzenie działań mających nakłoniċ rodaków do powrotu z emigracji. W następstwie słów Tuska mieliśmy kryzys ekonomiczny, który niektórych polskich hydraulików i zmywaków skłonił do powrotu do krajów. Przed wyborami w 2011 roku Jarosław Kaczyński stwierdził, że Polacy zasługują na więcej niż tylko lepiej, i powrócił do tematu mieszkań. W przeciwieństwie do roku 2005, obecna oferta PiS ogranicza się do mglistego programu, który “będzie pomagał zdobywać mieszkania”. Nie wiadomo czy ta pomoc będzie polegała na darmowym rozdawaniu breloczków do kluczy, czy też będą to tylko słowa otuchy w urzędach państwowych.  Ta niewiedza może mieċ związek  z brakiem danych na temat wybudowania chociażby jednego mieszkanie w ramach zapowiadanego sześċ lat temu 1,5 miliona.

W podsumowaniu debaty Kaczyńskiego z samym sobą stwierdziċ trzeba, że nie tylko prezes PiS wyszedł z niej zwycięską. Beneficjentem był również Donald Tusk. Decyzją Jarosława Kacyńskiego wyborcy nie mieli okazji doświadczyċ spotkania dwóch zgranych hucpiarzy toczących śliną gładkich komunałów.  Fasada politycznych podziałów została zachowana. Dzięki temu, frekwencja wyborcza byċ może nie spadnie poniżej 40%. Zresztą frekwencja nie jest prawnie istotna. Nawet jeżeli będą głosowaċ tylko członkowie partii poitycznych – circa 150 tysięcy ludzi -  to nadal Polacy będą mieli Sejm i Rząd, i nadal będzie DEMOKRACJA.

sobota, 27 sierpnia 2011

Krótki traktat o polskiej scenie politycznej i jej aktorach

Przez kilka ostatnich dni, medialna Polska żyła pozwem sądowym rządzącej partii PO oskarżającym nierządzącą partię PiS o nieuzasadnioną krytykę. Teraz publika ma okazję obserwowaċ spór o debatę do której PO wzywa PiS. Ci ostatni nie chcą w niej uczestniczyċ bo, jak twierdzą, platformersi oszukują i mają za sobą media - pojedynek pomiędzy Tuskiem i Kaczyńskim będzie więc nierówny, z góry przegrany przez tego ostatniego.
Podobno “prawdziwa cnota krytyk się nie boi”. Nawet gdy PiS używa chwytów poniżej pasa, a PO nie gra fair i ma za sobą media, to zalety i osiągnięcia tych bliskich sobie ideowo partii powinny mówiċ same za siebie. Same w sobie powinny przekonaċ wyborców. Nie ma potrzeby uciekaċ się do sądów i uciekaċ od debat. Przecież Polacy nie gęsi i swój rozum mają. Chyba, że PiS i PO obawiają się tego rozumu i wolą publikę zająċ fikaniem prawno-medialnych koziołków i błaznowaċ obrzucająċ się wyzwiskami.  Wy z ZOMO. A wy BYDŁO jesteście. Wy ozukujecie. A wy gracie nieuczciwie. Wy WYKSZTAŁCIUCHY. A wy MOCHERY.
Obie partie, od kilku lat, grają ostro na uczuciach wyborców. Wyzwiskami podkręcają emocję swoich zwolenników i przeciwników. No bo przecież samopoczucie człowieczka rośnie gdy zwą go wykształconym. A wręcz czuje się Einsteinem gdy po przeciwnej stronie barykady stoi mocher z Koziej Wólki. Wie o tym mocher, wie i wykształcony.  Ale mocherowi humor się poprawia, gdy wykształconego nazwaċ wykształciuchem.  A wykształconemu na dźwięk “wykształciuch” gula rośnie jak indorowi.
Oczywiście, w tym szale emocji mało jest miejsca na racjonalne myślenie. I o to przecież chodzi. No bo po co dyskutowaċ o zbliżającym się kryzysie, skoro obydwie  partie nie ma ją nic do powiedzenia w tym temacie. No bo przecież, obydwie rozdały suwerennośċ za parę paciorków i klepnięcie po plecach. Teraz mogą jedynie czekaċ na wytyczne z Brukseli. Ale przecież, nie wypada powiedzieċ wyborcom, że my nic nie możemy. To byłby gwóźdź do politycznej i zawodowej trumny.
Więc trzeba ten cyrk nakręcaċ czym się tylko da. Przedstawienie musi się toczyċ. To nie ważne czy my, czy wy jesteście w rządzie. Jak trzeba, to się odda władzę wcześniej.  A jak zajdzie potrzeba, to nasi przejdą do was, a paru waszych wesprze nasze szeregi. Zdrajców nikt nie lubi. Będą o tym gadaċ przez co najmniej pół roku. 
To nieprawdę nie ważne, że nazwałem cię ZOMO, a ty mnie wyzwałeś BYDŁO. To tylko słowa. One nie bolą. Poza tym, obydwaj doskonale wiemy, że o wrażenie, a nie o słowa, tutaj chodzi. Musimy byċ po przeciwnych stronach tej słownej barykady. Taki nasz los. Nie mamy nic więcej do zaoferowania. Nasz byt jest pewny, jak długo publika bawi się klockami, które jej podrzucimy. Wtedy jest fajnie, i zajebiście jest.   

czwartek, 16 czerwca 2011

„Wojna polsko-polska”

Przejście do PO byłej członkini PiS i byłej założycielki i szefowej Polska Jest Najważniejsza (PJN) Joanny Kluzik-Rostkowskiej (JKR) zostało już skomentowane na różne strony. Nie jest  moim zamiarem ocenianie personalnej decyzji JKR, ale raczej spojrzenie na jej przyczyny i efekty.  

Były kolega partyjny nowej członkini PO, po prywatnej rozmowie odbytej z JKR sugerował, że zrobiła to dla kasy. Z pewnością, duże i silne PO oferuje lepszą wizję przyszłości niż malutkie PJN.

W tym momencie, można jednak się zastanawiać nad wiarygodnością zapowiedzi zgłaszanych kilka miesięcy temu przez JKR, o stworzeniu PJN jako alternatywy dla PiSu i PO uwikłanych w „wojnę polską-polską”. Czyżby PJN było zwykłą ściemą?

Nieodparcie nasuwa się konkluzja zgodna z tezą zwolenników PiS oskarżających JKR i innych założycieli PJN poprzednio związanych z partią Kaczyńskiego - Migalskiego, Kowala, Bielana, Kamińskiego, Poncyliusza i Jakubiak - o zdradę.

O ile zyski JKR z przejścia do PO wydają się oczywiste, to zyski PO z przyjęcia JKR są niezbyt jasne. Jeżeli PO obawiało się, że PJN ukradnie partii Tuska parę procent poparcia, to jak długo PJN istnieje, przejście JKR tych obaw nie wyeliminuje. Dla zwolenników PO zdegustowanych aferami swojej parii i dla marzycieli o PO-PiSie, PJN bez JKR może być nadal atrakcyjną alternatywą. Jakkolwiek, dla wielu z nich, przejście JKR może być dowodem na bliskość PJN i PO.

Jeżeli natomiast prawdą jest, że zadaniem PJN było urwanie parę procent poparcia PiSowi, to przejście założycielki PJN do PO, zdecydowanie obniża zdolności osiągnięcia tego celu. Dla zagubionych zwolenników PiS, dla ktorych PO nie jest alternatywą, czyn JKR jedynie potwierdza tezę o zdradzieckim pochodzeniu PJN, i pcha ich w ramiona Kaczyńskiego. Paradoksalnie, zyski odnosi PiS. Umacnia się jego wizerunkowa pozycja „jedynej alternatywy” wobec zaaferowanego PO i potencjalnych sojuszników PO; bliskiego afer PSL i historycznie aferogennego SLD. Jakkolwiek, jest to tylko pozycja wizerunkowa.

Trudno bowiem, poza sprawą smoleńską, zauważyć wyraźną opozycyjność PiSowej opozycji na przestrzeni ostatnich 4 lat.

Dzięki niezrozumiałej nieporadności PiSu, o lokalnej aferze hazardowej Polacy może jeszcze pamiętają, ale znacznie większa i międzynarodowa afera stoczniowa przeszła już chyba w historyczny niebyt po krótkim okresie egzystencji zaowalowanej tajemniczymi inwestorami. Trudno sobie wybrazić lepszą okazję do podminowania pozycji rządu. PiS jakimś sposobem wolał milczeć, niż działać. Nic dziwnego, że inicjatywę przejął rząd, który skierował atak na Kamińskiego, i tym tematem na długo zdominował polityczną scenę. Udział PiSu w komisji śledczej w sprawie afery hazardowej też trudno zaliczyć do udanych. Internauci i przedstawiciel SLD zadawali bardziej dociekliwe pytania niż przedstawiciele PiSu. Jakby bali się ten temat ruszać.

W sprawie Traktatu Lizbońskiego PiS i PO głosowały ramię w ramię, pomimo, że w 2005 roku hasła przeciwko politycznej unifikacji Europy pomogły PiS wygrać wybory parlamentarne i prezydenckie. Lech Kaczyński, podpisał traktat, który według niego samego zawierał zapisy niekorzystne dla Polski. Podpisał go w czasie gdy prezydent Czech z sukcesem negocjował korzystne dla swojego kraju zmiany w tymże traktacie. Lech Kacyński nie podjął takich działań. Pomimo, że argumenty tandemu prezydenckiego miałyby z pewnością większą siłę przekonywania.

W sprawie Iraku i Afganistanu PO i PiS zawsze mówiły i nadal mówią unisono. A przecież Polska wydaje na okupację Afganistanu około 3 miliardy dolarów rocznie. Zyski z organizowanej przez PO wyprzedaży infrastrukury narodowej pochłania afgańska dziura. Odbywa się to przy absolutnej bierności PISu, który ustami swych polityków non-stop głosi swoją determinację do obrony wartości narodowych.

Potwierdzeniem tej determinacji, miało być chyba enigmatyczne stwierdzenie, w ogłoszonym niedawno materiale programowym PiS, o pojawiających się roszczeniach wobec Polski. Zapomniano jednak wspomnieć źródła tych roszczeń, i co PiS z nimi zrobi.

Po przejściach z lekarzami i pielęgniarkami w latach 2006 i 2007, które wykazały słabość rządu PiS-LPR-SO, opozycyjny PiS znikomy opór stawił w latach 2008-2011 wobec wprowadzanej przez PO tylnymi drzwiami prywatyzacji publicznej służby zdrowia.

PiS nie oponował wcale, gdy parę lat temu rząd PO-PSL podpisywał europejski pakt klimatyczny „20-20-20”, który będzie kosztował polskiego podatnika kilka tysięcy dolarów rocznie i doprowadzi do upadku polskich elektrowni węglowych. Lech Kaczyński nawet gratulował delegacji rządowej za osiągnięcie „sukcesu”. Teraz Jarosław Kaczyński wspomina coś o niekorzystnych zapisach tego programu. Tylko, że jego reakcję spóźnioną o parę lat trudno nawet nazwać przysłowiową musztardą po obiedzie. Wygląda to bardziej na cyniczny, przedwyborczy oportunizm polityczny, mający zademonstrować odmienność PiSu od PO. Tylko, że to nie jest odmienność pryncypialna, a jedynie wizerunkowa.

Mieszkam w Australii, gdzie różnice programowe pomiędzy partią lewicową (Labor) i koalicją partii konserwatywnych (Liberal/National) są niewielkie. Niektórzy komentatorzy twierdzą, że są cienkie jak bibułka papierosowa. Pomimo tego, zmiany barw partyjnych są tu rzadkością.  O ile mnie pamięć nie myli, na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, był jeden przypadek przejścia polityka z jednej do drugiej partii. Miało to miejsce na szczeblu stanowym i dotyczyło polityka, który przeszedł z jednej konserwatywnej partii do drugiej konserwatywnej partii. Obie partię stanowią formalną koalicję, i dla przeciętnego wyborcy są jednością. Niemniej, sprawa była głośna, a polityka oskarżono o zdradę.

Dla odmiany w Polsce, według potocznej opinii, różnice pomiędzy PO, PiSem, SLD i PSL są ogromne i głębokie. Ale pomimo tych postrzeganych odmienności, przechodzenie polityków do wrogich partii jest na porządku dziennym i odbywa się we wszystkich wyobrażalnych kierunkach.

Są tylko dwa logiczne wyjaśnienia „transferowego” fenomenu wśród polskich polityków.

Po pierwsze, program i ideologia nie są podstawową wartością wytyczającą kierunek działania wielu polskich polityków. Komentarz Marka Migalskiego na temat przejścia JKR do PO wydaje się być przekonywującym dowodem na poparcie tej hipotezy.

Po drugie, wbrew medialnym przesłaniom, pryncypialne różnice pomiędzy polskimi partiami są małe lub nieistniejące, ograniczone do retoryki i pyskówek, a „wojna polsko-polska” jest jedynie wizerunkowym wymysłem. Niezwykle słaby opór opozycyjnego PiSu, za wyjątkiem sprawy smoleńskiej, wobec destrukcyjnych dla kraju projektów i decyzji rządzącej obecnie PO, zdają się potwierdzać tę drugą tezę.

Najbardziej prawdopodobne jednak jest, że transfery polskich polityków to wypadkowa pomiędzy pierwszą i drugą tezą.

środa, 4 maja 2011

Prawo do zabójstwa

Kwiecień 1988 - Tunezja, Izrael, USA
Po wylądowaniu na plaży w Tunisie, izraelscy komandosi szpikują ołowiem Khalil al-Wazir, jednego z przywódców palestyńskiego Fatah, uznawanego za terorystę przez większość Izraelitów.
Departament Stanu USA potępia ten czyn, nazywając go „politycznym zabójstwem
Rząd Izraela odmawia komentarzy. Izraelici wiwatują na ulicach.

Maj 2011 – Pakistan, USA
Biały Dom stwierdza, że rajd amerykańskich komandosów (nieautoryzowany przez pakistański rząd) uwieńczony zastrzeleniem w Pakistanie bezbronnej osoby rozpoznanej jako Osama Bin Laden, był „zgodnym z prawem aktem narodowej samoobrony”.
W momencie autoryzowania akcji, prezydent USA Barack Obama miał aż 95% pewności, że osoba pokazywana mu na zdjęciach to Bin Laden.
Popularność Baracka Obamy wzrasta o 11%. Amerykanie wiwatują na ulicach. Producenci podkoszulek z napisem „Martwy Bin Laden” zarabiają miliony.
Oficjalny Portal FBI nadal zawiera stronę z listem gończym Bin Ladena, oskarżonego o ataki bombowe w ambasadach USA w Tanzanii i Kenii, a także podejrzanego o uczestnictwo w innych aktach terroru.

Maj 2011 – Rosja
Rządowy portal Russia Today zamieszcza wywiad z dziennikarzem Afshin Rattansi na temat zabójstwa założyciela Al-Kaidy Bin Ladena. Wywiad jest zatytułowany „Polityczne zabójstwa nie czynią świata biezpieczniejszym”.
W tym samym czasie, ten sam portal zamieszcza świeżą wiadomość o zastrzeleniu kaukaskiego przywódcy Al-Kaidy Abdulla Kurda przez rosyjskie służby bezpieczeństwa.








sobota, 30 kwietnia 2011

NATO uśmierciło syna Kadafiego i 3 jego wnuków


Tragiczny efekt barbarzyńskiego nalotu NATO jest główną wiadomością na portalu australijskiego ABC o 10 rano.

W Europie jest w tym czasie godzina 2 w nocy. Na BBC Europe przewodzi spekulacja o Al-Kaidzie podobno stojącej za podejrzeniem planowania zamachu w Niemczech. O bombardowaniu willi syna Kadafiego przeczytać można jedynie na BBC Middle East. Deutsche Wella dominują wiadomości z Syrii, Niemiecki portal milczeniem pomija spekulacje na temat potencjalnej roli Al-Kaidy w niedoszłym zamachu na niemieckiej ziemii. Sekularna Rzeczypospolita i Gazeta Wyborcza skupione nad liczbami sprzedanych egzemplarzy, z pompą przeżywają beatyfikację Karola Wojtyłły.

Brak informacji na większości europejskich portali na temat barbarzyńskiego wyczynu NATO złożyć można na karb późnej pory. Dziwić jedynie może postawa BBC, które wyjątkowo ograniczało wiadomość o próbie morderstwa politycznego (Kadaffi był obecny w zbombardowanej willi) do podportalu Middle East.

W przeszłości wiadomości z Libii zwykle trafiały na BBC Europe. W obecnej chwili można przeczytać na tym podportalu felieton na temat Bliskiego Wschodu zatytułowany Why Europe is slow to act over Syrian repression,w którym Gavin Hewitt zastanawia się dlaczego NATO nie bombarduje Syrii w obronie cywili zabijanych przez tamtejszy aparat bezpieczeństwa. Oczywiście Gavin Hewitt mógłby się rownież zastanawiać dlaczego w obronie cywili NATO nie bombarduje Jemenu. Dlaczego NATO nie reaguje na mordowanie cywili w Bahrajnie? Dlaczego NATO nie broni arabskich dzieci i kobiet zabijanych na terenach okupowanych przez Izrael przez izraelskie bomby i snajperów, pomimo trzech rezolucji ONZ nakazujących Izraelowi opuszczenie tych ziem? Zaiste, dziwna jest nierychliwość „obrońców” praw człowieka w tym ostatnim przypadku. Trudno się oprzeć wrażeniu, że w porównaniu z Izraelem, działania NATO w Libii wyglądają jak jakaś psychopatyczna wręcz nadaktywność.

Głównym inicjatorem i sprawcą ataku na Libię był prezydent Francji Sarkozy. Ten sam Sarkozy, który kilka miesięcy wcześniej wydalił rumuńskich Cyganów z Francji. Oczywiście, nie na miejscu są jakiekolwiek porównania Sarkozego z Hitlerem pozbawiającym Żydów prawa pobytu w Niemczech pod koniec lat 30 ubiegłego wieku. Jakkolwiek, można było oczekiwać, w tej delikatnej materii, trochę większej wrażliwości od Sarkozego pochodzącego z żydowskiej rodziny z Salonik.

Europa Zachodnia po drugiej wojnie światowej, przez drugą połowę ostatniego stulecia, wydawała się być moralnym filarem świata. Okropieństwa wojny były wtedy żywe, a zagrożenie sowieckie realne. Jak dużo, jeżeli cokolwiek, pozostało z tego filaru w 2011 roku?

http://www.abc.net.au/news/[1/05/2011 9:58:19 AM]
http://www.rp.pl/temat/2.html[1/05/2011 10:03:42 AM]
http://www.bbc.co.uk/news/world/europe/[1/05/2011 10:04:07 AM]
http://www.bbc.co.uk/news/world/middle_east/[1/05/2011 10:04:22 AM]
http://www.dw-world.de/[1/05/2011 10:09:39 AM]
http://wyborcza.pl/0,0.html[1/05/2011 12:54:47 PM]

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

ANZAC, polski biskup i kościelna doktryna

Australia, 25 kwietnia 2011 roku

O świcie, we mgle i chłodzie, wokół Maozoleum Pamięci zebrało się 36 tysięcy mieszkańców Melbourne w ramach obchodów ANZAC Day. Nazwa ANZAC pochodzi od Australian and New Zealand Army Corps – ochotniczej formacji wojskowej utworzonej w Australii i Nowej Zelandii w trakcie I Wojny Światowej.

Prawie sto lat temu, 25 kwietnia 1915 roku, żołnierze ANZAC wspólnie z Brytyjczykami i Francuzami wylądowali pod Gallipoli w Turcji. Lądowanie na wybrzeżach otomańskiego imerium skończyło się kompletnym niepowodzeniem. Nie osiągnięto ani jednego z zamierzonych militarnych celi. Zginęło prawie 9 tysięcy Australijczków, 3 tysiące Nowozelandczyków, 21 tysięcy Brytyjczyków i 10 tysięcy Francuzów.

W 1916 roku - rok po militarnej katastrofie - by uczcić poległych Australijczków i Nowozelandczyków, 25 kwietnia został oficjalnie nazwany ANZAC Day. W Nowej Zelandii pierwsze obchody miały miejsce na górze Tinui Taipos koło Masterton, pod świeżo wzniesionym przez księdza, ogromnym, drewnianym krzyżem. W 1920 roku w Nowej Zelandii, i w 1921 roku w Australii, ANZAC Day został uznany świętem narodowym. Oprócz rokrocznych obchodów i mszy celebrowanych w kościołach różnych wyznań, o daninie krwi przypominają pomniki z wyrytymi nazwiskami poległych żołnierzy i napisem „Nigdy nie zapomnimy”. Pomniki te znaleźć można na rynku nawet najmniejszej australijskiej czy nowozelandzkiej mieściny.


Polska, 24 kwietnia 2011 roku

Biskup Kościoła Rzymskokatolickiego Tadeusz Pieronek udziela wywiadu portalowi Onet. Oto fragmenty:

Onet: Czy w tradycji chrześcijańskiej obchodzi się rocznice pochówku?
Biskup Pieronek: Od kilku dni w Polsce obchodzi się taką rocznicę. Mamy nowe święto. Uważam, że nie jest ono nikomu potrzebne.
Onet: Kiedy Ksiądz Biskup obserwował obchody rocznicy katastrofy smoleńskiej i pochówku pary prezydenckiej na Wawelu, to co Ksiądz myślał?
Biskup Pieronek: Że idea umiera, bo to nie było nic wielkiego. Widziałem z bliska te manifestacje i protesty. To wygasa z naturalnych przyczyn.
(...)
Onet: Trwa dyskusja o budowie pomnika śp. prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu. Pomniki będą powstawać?
Biskup Pieronek: Nie widzę potrzeby budowania pomników, skoro prezydent leży na Wawelu. Na takie pomniki czekali królowie, wodzowie i wieszczowie nieraz przed dziesiątki i setki lat.
(...)
Onet: Polska kultywuję politykę pomnikową. Janowi Pawłowi II postawiliśmy i wciąż stawiamy wiele pomników.
Biskup Pieronek: Jan Paweł II nigdy nie chciał pomników. Znam kraje, w których powstaje wiele pomników. W samej Moskwie podobno było 800 pomników Stalina. Nie chciałbym, żeby coś podobnego miało miejsce w naszym kraju.

..................................................

Nie może być tak, że rację ma zarówno Biskup Pieronek przeciwny obchodom rocznicy pochówku jak i księża w Australii celebrujący rocznicę pochówku. Jedna z tych dwóch postaw musi być niezgodna z kościelną doktryną. Nie jest to sprawa nagła ani pilna, ale niewątpliwie niektórzy wierni mogą czuć się trochę zagubieni, i dobrze by było, aby władze kościelne ustosunkowały się do niej. Ponieważ odmieność postaw ma zasięg miedzynarodowy sprawa podpada pod watykańską jurysdykcję. Albo msze na antypodach są ukrócone, albo Biskup Pieronek jest ukarany. To drugie wydaje się bardziej zasadne, bo trudno sobie wyobrazić by odprawianie mszy w Australii w ANZAC Day odbywało się na przekór woli Kościoła przez ostatnie 95 lat.

W wywiadzie dla Onet, Biskup Pieronek niefortunnie, i pewnie z głupoty, przyrównuje pomniki Jana Pawła II do pomników Stalina. Ciekawe czy Episkopat lub Watykan zaeragują na tę oczywistą dysfamię? Udawanie, że nic się nie stało, to zezwolenie na ranienie uczuć katolików przez biskupa, który swoimi opiniami i postawą zdecydowanie odbiega od otaczającej go rzeczywistości. Równałoby się to wymierzeniu policzka swoim wiernym. Można od nich oczekiwać nadstawienia drugiego lica, ale Kościól nie powinień zapominać o przykazaniu „Nierób bliźniemu co Tobie niemiłe”. Na przeprosiny Biskupa Pieronka próżno czekać. Kościół powinień zdecydowanie odciąć się od kompromitujących wypowiedzi hierarchy. Tak samo jak odcina się od księży dokonujący aktów fizycznej perwersji w stylu Romana Polańskiego.


http://wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/kaczynski-chce-wygrac-za-wszelka-cene-a-to-oznacza,2,4251388,wiadomosc.html[25/04/2011 10:46:03 AM]

czwartek, 21 kwietnia 2011

Paradoksy

Dostałem email. Najbardziej docenią ci, którzy pamiętają PRL. Oto jego treść:

SIEDEM CUDÓW GIERKA W POLSCE.
l . nie było bezrobocia
2. mimo że nie było bezrobocia, nikt nic nie robił.
3. mimo że nikt nic nie robił, plan wykonywano w 150 procentach.
4. mimo że plan wykonywano w 150 procentach, nigdzie niczego nie było.
5. mimo że nigdzie niczego nie było, każdy wszystko miał.
6. mimo że każdy wszystko miał, wszyscy wszystko kradli.
7. mimo że wszyscy wszystko kradli, to co kradli, zawsze było.

SIEDEM CUDÓW OBECNIE W POLSCE.
l . jest bezrobocie.
2. mimo że jest bezrobocie, wszyscy pracują.
3. mimo że wszyscy pracują, plan nie jest wykonywany nawet w 50 procentach.
4. mimo że plan nie jest wykonywany nawet w 50 procentach, wszędzie
wszystko jest.
5. mimo że wszędzie wszystko jest, nie wszyscy wszystko mają.
6. mimo że nie wszyscy wszystko mają, kradną głównie ci, co mają wszystko.
7. mimo że kradną głównie ci co mają wszystko, nie udaje się nikogo
złapać i niczego odzyskać.

niedziela, 30 stycznia 2011

Trzech „tyranów”: Łukaszenko, Orban i Mubarak


Łukaszenko może czuć się wyróżniony. Ledwo co białoruska milicja pogoniła kilka tysięcy demonstrantów, a już mu Unia Europejska zamroziła prywatne finanse i zakazała wjazdu w swoje granice. Dla odmiany poczynania prezydentów Tunezji, Egiptu, Jordanu, Jemenu Zjednoczona Europa kompletnie lekceważy. To doprawdy niesprawiedliwe. W porównaniu z Łukaszenko, każdy z tych arabskich dyktatorów jest profesjonalnym ekspertem w manipulowaniu wyborami, tłumieniu opozycji, eliminowaniu, biciu i torturowaniu swoich przeciwników. Każdy z nich ma długoletnie doświadczenie. Łukaszenko przy nich to zwykły dyletant, skalą swych poczynań nie zasługujący nawet na miano miernego naśladowcy.

Niestety Europa nie wyróżnia według zasług. A powinna, bo przecież prozachodnie rządy Tunezji, Egiptu, Jordanu i Jemenu powinny być przykładem poszanowania demokracji i praw obywatelskich dla antyzachodniej Białorusi. Co prawda z tą demokracją to jest trochę problem. Izrael przykładowo twierdzi, że jest on jedynym demokratycznym krajem na Bliskim Wschodzie. Powiedzmy sobie szczerze, izraelska demokracja jest niezwyklej ułomna, o czym mówią otwarcie izraelscy oficjele. Niemniej trudno dyskutować z tezą, że Tunezję, Egipt, Jordan i Jemen dzielą lata świetlne od chromej i pokracznej demokracji białoruskiej.

Niestety Łukaszenko nie może się rozluźnić. W wyścigu do europejskich wyróżnień pojawił mu się groźny konkurent. Jest nim Orban, premier Węgier. Dopuścił ci się on grzechu wielkiego. Postanowił uregulować węgierskie prawo medialne. Reakcja była natychmiastowa. Te same europejskie środowiska i grupy wpływu, które w latach 2006-2007 wrzeszczały o faszyźmie w Polsce, podjęły krucjatę w obronie prawa węgierskich (i nie tylko) dziennikarzy do pisania nieprawdy i bezkarnego oczerniania.

Nieważne, że prawa medialne w krajach Europie Zachodniej są identyczne z tymi wprowadzonymi przez Orbana. Nieważne, że Orban był wybrany rok temu na wskroś demokratycznie, i to w kraju, w którym jeszcze niedawno królowała zdrowa i niezwykle atrakcyjna zachodnia demokracja, gdzie wszyscy mieli równe prawa, i byli traktowani odpowiednio. Można nawet powiedzieć, że był to DEMOKRATYCZNY RAJ w którym blisko 5 lat temu pobito i pogoniono tysiące ludzi demonstrujących przeciwko kłamstwom postkomunistycznego rządu. Oczywistym wtedy było, że huligańskie działania demonstrantów zaburzały porządek i zagrażały prawom innych obywateli niskłonnych do demonstrowania. A tego demokracja nie toleruje.

Obecna fala masowych protestów zagrażających autokratycznym, prozachodnim, arabskim reżimom wzbudziły uzasadnione zaniepokojenie w USA. Sytuacja amerykańskich interesów nie wygląda zbyt dobrze, gdy dołoży się do tej pełzającej rewolucji niedawny upadek prozachodniego rządu w Libanie. Nic dziwnego, że rzecznik Departamentu Stanu USA Crowley podkreślił w przesłaniu opublikowanym na Twitterze, że "rząd egipski powinien uważać swój naród za partnera, a nie za zagrożenie”. Jest to zapewne prawda, której Mubarak mógł dotychczas w pełni nie być świadomym. Złośliwcy pewnie zapytają czemu rząd USA zwlekał blisko 30 lat z przekazaniem rządowi egipskiemu tej niezwykle trafnej uwagi. Życzliwi dopatrzą się w amerykańskiej postawie banalnego niedopatrzenia. No bo jakże inaczej zakwalifikowaćwypowiedź wiceprezydenta USA z 27 stycznia 2011 roku stwierdzającego, że „Mubarak nie jest dyktatorem”. Jest to oczywiste. Kto by śmiał kwestionować taki autorytet. Najlepszym tego dowodem jest fakt udzielenia Mubarakowi przez USA 1,55 miliarda dolarów pomocy w 2010 roku. Te setki zastrzelonych na przestrzeni ostatnich dni protestantów, to zwykłe nieporozumienie.

Mister Crowley powiedział co mu kazali, ale by ustrzec Mubaraka przed popełnieniem w gorączce chwili jakiegoś głupstwa wynikającego ze zbyt dosłownego potraktowania porady prowadzenia dialogu z narodem - Dogadajcie się jak Egipcjanin z Egipcjaninem – rzecznik Departamentu Stanu zaznaczył też wyraźnie, że „podstawowe prawa muszą być przestrzegane”. A gdyby jakiś niekumaty arab miał problemy ze zrozumieniem języka dyplomacji, rzecznik Białego Domu Robert Gibbs oświadczył 28 stycznia 2011 roku, że USA bacznie przygląda się rozwojowi wypadków, i 1,55 miliarda dolarów rozdysponuje w obecnym roku zależnie od sytuacji. Platonicznie zakochany w demokracji Mubarak ma wszelkie szanse je otrzymać. Antyzachodnie, narodowe oszołomy nie mają co o tych smakowitych kąskach marzyć, choćby nie wiadomo jak były demokratycznie wybrane.

Oczywistym problemem są niekumaci arabowie histerycznie wrzeszczący: „Mubarak musi odejść”. Ale Mubarak, nawet jak odejdzie, nie powinien się martwić. Jest spora szansa, że za 30 lat co najmniej jeden z obalających go demonstrantów oświadczy publicznie, że Mubarak był patriotą lub będzie bronił honoru Mubaraka. Tak jak to zrobił Jarosław Kaczyński w przypadku Edwarda Gierka, a Michnik w przypadku Jaruzelskiego.

PS. W momencie zamieszczania tego wpisu na portalu „najlepszej” gazety PRL-bis (Rzeczpospolitej), nie ma informacji o wstrząsającej posadami świata „cardamonowej rewolucji” w krajach arabskich. Jest natomiast informacja o obchodach chińskiego nowego roku.

sobota, 15 stycznia 2011

Amerykański grizzli słabnie - rosyjski miś mężnieje

Polityka upodabnia ludzi. Donald Tusk zachowuje się od niedawna niczym Lech Kaczyński. Tylko w odwróconym porządku. Ten ostatni swego czasu pohukiwał retoryką nastawioną na eurosceptyków. Ba, wygrał przy tym wybory prezydenckie. Ale jak przyszło co do czego, to w końcu podpisał Traktat Lizboński, szemrając tylko coś cichutko o niedobrych dla Polski aspektach tego dokumentu. Tusk z kolei najpiertw skrzętnie zgodził się by Rosjanie badali przyczyny katastrofy w Smoleńsku, by po ośmiu miesiącach sowieckiego wręcz partactwa ogłosić swoje bohaterskie votum separatum. Ostatecznie jednak przyjął raport, który jasno stwierdza, pomimo braku dowodów, że wypadek spowodowali polscy piloci i oficjele.

Można i trzeba sie zastanowić, dlaczego dwóch polityków, ulokowanych przez media na skrajnych wobec siebie pozycjach, zachowuje się podobnie – akceptuje niekorzystne dla Polski rozwiązania. Dlaczego ich protesty, krygowania i słowa krytyki, są skierowane jedynie na wewnętrzny rynek, najwyraźniej celem spacyfikowania negatywnych nastrojów w społeczeństwie.

Alternatywą postępowania Tuska było powiedzenie: Nie, to jest nasz samolot, i to my będziemy badać przyczyny jego wypadku. Nic w tym trudnego. Kilka miesięcy temu zrobił to Izrael po katastrofie izraelskiego helikoptera w Rumunii. W przypadku Kaczyńskiego sprawa była nawet prostsza, wystarczały cztery słowa: Nie podpisuję Traktatu Lizbońskiego. Irlandczycy zagłosowali już na nie. Przed nimi w 2004 roku zrobili to Francuzi i Holendrzy. Prezydent Czech też podpisywać nie chciał. Lech Kaczyński wcale nie wyszedłby na raroga, unikalnego osobnika oderwanego od rzeczywistości.

Czym więc kierują się polscy politycy w zdradzaniu racji stanu, którą sami głoszą? Rąbka tejemnicy uchyla opinia dwóch niemieckich komentatorów; Mariusa Heuser i Petera Schwarz, którzy zauważyli postępujące tonowanie patriotycznej, eurosceptycznej nuty w wypowiedziach Lecha Kaczyńskiego w trakcie jego wizyty w Niemczech w 2006 roku. Ich konkluzja - W końcu zdecydował się nie gryźć ręki, która go karmi - nie świadczy dobrze o polskich elitach, które Heuser i Schwarz uważają za skorumpowane i polegające na zagranicznym wsparciu bardziej niż na swoich wyborcach.

Wiatr historii zmienny jest, a Chiny są obecnie postrzegane jako największe zagrożenie dla USA i Europy. Zachód coraz mniej może liczyć na wsparcie Południowej Ameryki, Australii i Oceanii widzących swoją ekonomiczną przyszłość w bliskich kontaktach z Państwem Środka. Stąd też umizgi USA do Rosji. Stąd też zapraszanie do NATO Rosji – kraju przeciwko któremu ten pakt został stworzony. By proces ten ułatwić, na czele grupy ekspertów kierujących adopcją Rosji postawiono dawnych, prosowieckich, komunistycznych aparatczyków (Adam Rotfeld). Nie bez kozery. Wszyscy przecież wiedzą, że obecna Rosja jest kontynuacją tej sowieckiej.

Rosjanie są świadomi swojej rosnącej rangi i słabości Zachodu. Parę dni po zaproszeniu Rosji do NATO w grudniu 2010 roku, rosyjskie samoloty przegoniły z Morza Ochockiego amerykańskie i japońskie okręty mające tam manewry. W styczniu 2011 roku Duma łaskawie ratyfikowała układ START zmniejszający liczbę rakiet atomowych w USA i Rosji. Bardzo to ucieszyło prezydenta USA, kraju rosnącego bezrobocia (9.4%) , gospodarczej stagnacji (-2,6% PKB), rekordowego zagranicznego zadłużenia rządu (98% PKB) i ogromnego deficytu w budżecie (52% PKB). W porównaniu z „supermocarstwem” Rosja z 9,2% bezrobociem i ujemnym wzrostem gospodarczym (-7,9% PKB), ale tylko 30% zagranicznym zadłużeniem rządu, 6% deficytem bużetowym i tanią siłą roboczą jest w znacznie lepszej formie.

Tusk jest świadomy geopolitycznych układów. Nie będzie drażnił rosyjskiego misia, bo naraziłby się przy tym Zachodowi. Lech Kaczyński ze swoją rusofobiczną polityką był dla Zachodu tylko kulą u nogi. A zaangażowanie Kaczyńskiego w Gruzji, w momencie gdy wojska USA i Izraela - inspiratorów Sakaszwilego –– już opuściły Gruzję, było wybrykiem skrajnie mylnych ocen i wielce wątpliwych celów. Z kaczyńskiej progruzińskiej koalicji nie zostały nawet strzępy na historycznym śmietnisku.

Jarosław Kaczyński wydaje się, że wyciągnął wnioski z lekcji swojego brata. Zaraz po wypadku w Smoleńsku wyprodukował przesłanie "Do Przyjaciół Rosjan”. Zbiegło się ono w czasie z wprowadzeniem przez Baracka Obame propozycji odnowienia z Rosją Układu Cywilnego Wykorzystania Energii Nuklearnej pod obrady Kongresu. Prezez PiS nigdy nie krytykował bezpośrednio Rosjan za sposób prowadzenia śledztwa. Ograniczał sie jedynie do atakowania rządu Tuska, słusznie oskarżając go o spolegliwość. W 2010 roku PiS zdecydowanie zdystansował się od retoryki z 2005 roku. SLD przestało się Kaczyńskiemu kojarzyć z postkomunistami, a Edward Gierek został obwołany bohaterem i patriotą. Warto przypomnieć, że 30 lat temu Kaczyński swoim udziałem w sierpniowym strajku usunął Gierka od władzy. Być może wtedy się pomylił? Komuniści nie byli tacy źli? A Polska miała więcej autonomii wtedy niż dzisiaj w Unii Europejskiej?

W obliczu pogarszającej się sytuacji ekonomicznej i radykalizacji społeczństwa, Kaczyński i polityczno-gospodarczy establiszment słusznie obawiają się odrodzenia LPR i Samoobrony - wyeliminowanych przez PiS w latach 2005 do 2007. Spektakularne odcięcie liberalnego skrzydła dokonane pod koniec 2010 roku być może uwiarygodni PiS w oczach części niezadowolonych wyborców. Szykanowanie krzyża na Krakowskim Przedmieściu miało z pewnością taki efekt wśród katolików. Jeżeli Kaczyński chce ponownie spacyfikować sfrustrowanych Polaków to w 2011 roku należy oczekiwać odnowienia retoryki PiS z 2005 roku. Lustracja, walka z korupcją i 1,5 miliona mieszkań raczej nie wrócą, ale będą odwoływania do uczuć i interesów narodowych, wartości historycznych i poczucia sprawiedliwości społecznej. Czy wyborcy to kupią od partii, która sama oddała władzę przed spełnieniem swoich obietnic? Czy PiSowi uda się po raz kolejny skontrolować niezadowolonych? Nic nie wskazuje na porażkę wypróbowanej strategii.