Łukaszenko może czuć się wyróżniony. Ledwo co białoruska milicja pogoniła kilka tysięcy demonstrantów, a już mu Unia Europejska zamroziła prywatne finanse i zakazała wjazdu w swoje granice. Dla odmiany poczynania prezydentów Tunezji, Egiptu, Jordanu, Jemenu Zjednoczona Europa kompletnie lekceważy. To doprawdy niesprawiedliwe. W porównaniu z Łukaszenko, każdy z tych arabskich dyktatorów jest profesjonalnym ekspertem w manipulowaniu wyborami, tłumieniu opozycji, eliminowaniu, biciu i torturowaniu swoich przeciwników. Każdy z nich ma długoletnie doświadczenie. Łukaszenko przy nich to zwykły dyletant, skalą swych poczynań nie zasługujący nawet na miano miernego naśladowcy.
Niestety Europa nie wyróżnia według zasług. A powinna, bo przecież prozachodnie rządy Tunezji, Egiptu, Jordanu i Jemenu powinny być przykładem poszanowania demokracji i praw obywatelskich dla antyzachodniej Białorusi. Co prawda z tą demokracją to jest trochę problem. Izrael przykładowo twierdzi, że jest on jedynym demokratycznym krajem na Bliskim Wschodzie. Powiedzmy sobie szczerze, izraelska demokracja jest niezwyklej ułomna, o czym mówią otwarcie izraelscy oficjele. Niemniej trudno dyskutować z tezą, że Tunezję, Egipt, Jordan i Jemen dzielą lata świetlne od chromej i pokracznej demokracji białoruskiej.
Niestety Łukaszenko nie może się rozluźnić. W wyścigu do europejskich wyróżnień pojawił mu się groźny konkurent. Jest nim Orban, premier Węgier. Dopuścił ci się on grzechu wielkiego. Postanowił uregulować węgierskie prawo medialne. Reakcja była natychmiastowa. Te same europejskie środowiska i grupy wpływu, które w latach 2006-2007 wrzeszczały o faszyźmie w Polsce, podjęły krucjatę w obronie prawa węgierskich (i nie tylko) dziennikarzy do pisania nieprawdy i bezkarnego oczerniania.
Nieważne, że prawa medialne w krajach Europie Zachodniej są identyczne z tymi wprowadzonymi przez Orbana. Nieważne, że Orban był wybrany rok temu na wskroś demokratycznie, i to w kraju, w którym jeszcze niedawno królowała zdrowa i niezwykle atrakcyjna zachodnia demokracja, gdzie wszyscy mieli równe prawa, i byli traktowani odpowiednio. Można nawet powiedzieć, że był to DEMOKRATYCZNY RAJ w którym blisko 5 lat temu pobito i pogoniono tysiące ludzi demonstrujących przeciwko kłamstwom postkomunistycznego rządu. Oczywistym wtedy było, że huligańskie działania demonstrantów zaburzały porządek i zagrażały prawom innych obywateli niskłonnych do demonstrowania. A tego demokracja nie toleruje.
Obecna fala masowych protestów zagrażających autokratycznym, prozachodnim, arabskim reżimom wzbudziły uzasadnione zaniepokojenie w USA. Sytuacja amerykańskich interesów nie wygląda zbyt dobrze, gdy dołoży się do tej pełzającej rewolucji niedawny upadek prozachodniego rządu w Libanie. Nic dziwnego, że rzecznik Departamentu Stanu USA Crowley podkreślił w przesłaniu opublikowanym na Twitterze, że "rząd egipski powinien uważać swój naród za partnera, a nie za zagrożenie”. Jest to zapewne prawda, której Mubarak mógł dotychczas w pełni nie być świadomym. Złośliwcy pewnie zapytają czemu rząd USA zwlekał blisko 30 lat z przekazaniem rządowi egipskiemu tej niezwykle trafnej uwagi. Życzliwi dopatrzą się w amerykańskiej postawie banalnego niedopatrzenia. No bo jakże inaczej zakwalifikowaćwypowiedź wiceprezydenta USA z 27 stycznia 2011 roku stwierdzającego, że „Mubarak nie jest dyktatorem”. Jest to oczywiste. Kto by śmiał kwestionować taki autorytet. Najlepszym tego dowodem jest fakt udzielenia Mubarakowi przez USA 1,55 miliarda dolarów pomocy w 2010 roku. Te setki zastrzelonych na przestrzeni ostatnich dni protestantów, to zwykłe nieporozumienie.
Mister Crowley powiedział co mu kazali, ale by ustrzec Mubaraka przed popełnieniem w gorączce chwili jakiegoś głupstwa wynikającego ze zbyt dosłownego potraktowania porady prowadzenia dialogu z narodem - Dogadajcie się jak Egipcjanin z Egipcjaninem – rzecznik Departamentu Stanu zaznaczył też wyraźnie, że „podstawowe prawa muszą być przestrzegane”. A gdyby jakiś niekumaty arab miał problemy ze zrozumieniem języka dyplomacji, rzecznik Białego Domu Robert Gibbs oświadczył 28 stycznia 2011 roku, że USA bacznie przygląda się rozwojowi wypadków, i 1,55 miliarda dolarów rozdysponuje w obecnym roku zależnie od sytuacji. Platonicznie zakochany w demokracji Mubarak ma wszelkie szanse je otrzymać. Antyzachodnie, narodowe oszołomy nie mają co o tych smakowitych kąskach marzyć, choćby nie wiadomo jak były demokratycznie wybrane.
Oczywistym problemem są niekumaci arabowie histerycznie wrzeszczący: „Mubarak musi odejść”. Ale Mubarak, nawet jak odejdzie, nie powinien się martwić. Jest spora szansa, że za 30 lat co najmniej jeden z obalających go demonstrantów oświadczy publicznie, że Mubarak był patriotą lub będzie bronił honoru Mubaraka. Tak jak to zrobił Jarosław Kaczyński w przypadku Edwarda Gierka, a Michnik w przypadku Jaruzelskiego.
PS. W momencie zamieszczania tego wpisu na portalu „najlepszej” gazety PRL-bis (Rzeczpospolitej), nie ma informacji o wstrząsającej posadami świata „cardamonowej rewolucji” w krajach arabskich. Jest natomiast informacja o obchodach chińskiego nowego roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz